poniedziałek, 27 grudnia 2010

Jak się ma coś zepsuć...

...to w okresie, kiedy mamy najwięcej wydatków. W ten właśnie sposób żegnamy wraz z 2010 rokiem termę gazową, która postanowiła wyzionąć ducha. Zestarzała się w sposób naturalny, bo po wielu latach użytkowania zaczęła się po prostu sypać. Czekam już trzecią godzinę na instalatora, któremu samochód rano nie odpalił i liczę że dzisiaj dotrze. Na zewnątrz mróz (wiem, bo byłam po bułki), ptaszory się gdzieś zakamuflowały, ale co się dziwić: na antenie sąsiedniego bloku co chwila przysiada krogulec i liczy na jakieś śniadanie w moim karmniku.

Tak śniadał w zeszłym roku:



Poświąteczne buziaki.
Ko.

wtorek, 21 grudnia 2010

Chaos - moje drugie "ja"

Nawet udało mi się zacząć falstartem z tym chaosem :> i opublikowałam sam tytuł. Idealnie oddaje to obecną chwilę i mnie w niej.

W weekend byłam w swoim żywiole - smażyłam naleśniki miedzy rowerami, a sypialnia zamieniła się w oranżerię. Mój Tarzan szorował wykładzinę, ja - Dżejn - pomagałam dzielnie. Dzień wcześniej składaliśmy lampę i kontenerek z IKEA a później wieszałam 5m i 20 cm woalu, który został wydarty jako ostatnia ostatniość w Castoramie. Uparłam się na ten śliwkowy fiolet i postanowiłam, że zrobię z tego ochłapu dwie firanko-zasłonki. I udało się. Potem wykładzina schła, a ja podziwiałam ile mam kwiatów skumulowanych na 2m kwadratowych i planowałam pozostawienie rowerów w kuchni.

Mam jeszcze masę rzeczy do zrobienia i jestem w permanentnym niedoczasie. Święta wykańczają - dosłownie. Dlatego muszę się wmieszać w ten chaos - wtedy nic mi nie grozi.

P.S. - zaglądajcie w konkursa, bo niespodzianka czeka. TĘDY DO PRACOWNI Z KONKURSEM.

A teraz zmykam - mam zmasowany atak ptactwa na karmnik i muszę sobie popatrzeć.

czwartek, 16 grudnia 2010

Kto chce wygrać

...tego zapraszam.
Zrobiłam mały konkurs na blogu pracowni. Chętnych do zabawy zapraszam serdecznie. Szczególnie, że jest to swego rodzaju badanie opinii publicznej. Znaczy się pytam Was o zdanie. O jakie - tego właśnie możecie dowiedzieć się we wpisie tamże. Będzie mi bardzo miło, bo bardzo lubię czytać Wasze opinie.
pędzlem i pazuremKurze skrobanie pazurem

W ogóle Was wszystkich do Artefakrtorii zapraszam, jeśliście jeszcze tam nie byli. Jako drób lubię sobie pazurkiem tu i ówdzie naskrobać coś, a nawet i zmalować. Jeśli wskoczycie tam od czasu do czasu - będę dumna. Będę się puszyć nawet. A kura, której czasem przyjdzie poudawać pawia to kura bardzo szczęśliwa :)
Jeśli macie konto na Facebooku to też możecie sobie do mnie do pracowni zaklikać. A w zasadzie zalubić, jeśli się Wam spodoba.

Pozdrawiam słonecznie i gdacząco.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Smętnie

Czasem jest tak, że człowiekowi smętnie. No i jest smętnie. Mimo, że w domu ciepło, ja po fryzjerze, storczyk kwitnie, w karmniku szaleństwo, a w perspektywie mam fajne spotkania.
Troszkę terma nawala, ale to nic. Mam wrażenie, że nawalam bardziej niż terma. Chcę świąt i ich nie chcę jednocześnie. Aktualnie bardziej wiem, czego nie chcę. Co i tak jest sukcesem, bo dzisiaj ogólnie nic nie wiem. Nawet gadanie do samej siebie mi dzisiaj nie idzie. Brak słońca - tak to sobie na razie będę tłumaczyć. Brak słońca.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Zwykłe domowe sprawy... i jedzenie

Biegam z domu do sklepu, ze sklepu do domu, znowu do sklepu i do domu. Lodówka zionęła białą pustką. Prawie jak niedawno osiedle. Dzisiaj śnieg rozmiękł, więc jest mniej biało, ale nogi jeździły mi po "chodniku" we wszystkich kierunkach. Szczególnie pod obciążeniem siatek z zakupami.
Kapusta na bigos, przepyszne mandarynki, marmolada do przełożenia placka (jak wyjdzie i będzie smaczny to dam znać) - wszystko przytachałam. Tylko o cebuli zapomniałam.
Lodówka dalej jakaś pusta, ale to z powodu ZMIANY. Mianowicie musiałam przejść na dietę lekkostrawną, ponadto odstawiłam (a przynajmniej ograniczyłam) cukier i produkty wysokoprzetworzone. I nagle okazało się, że półki w lodówce pustoszeją, a pojemniki na warzywa i owoce pękają w szwach. Znalazłam przepisy na dania z kasz i wypróbowuję. Rozpaczam nad moim robotem kuchennym, bo zepsuła mu się miksująca końcówka do blendowania i nie mogę robić takich past, jak chcę (ale i tak walczę innymi sposobami). Eksperymentuję z różnymi bobowatymi :) - ciecierzyca, soczewica... i jestem pozytywnie zaskoczona. Wróciłam do pieczenia chleba. Zaskoczona jestem również tym, że jem więcej owoców. Jestem alergikiem pokarmowym i owoców unikałam jak ognia, a teraz - daję radę. I ciągle mam na nie ochotę.
Będzie ciężko z tym plackiem z marmoladą, bo cukru tam będzie sporo, ale i tak sypnę mniej, niż w przepisie, bo nie potrzebuję słodzić już aż tyle.

cieciorka po namoczeniu, przed gotowaniem

Ostatnio, gotowana ciecierzyca polana masełkiem i posypana odrobiną soli to moja przekąska - bardzo mi to smakuje. Spróbujcie - ciecierzycę trzeba na noc namoczyć a na drugi dzień gotować w świeżej wodzie do miękkości. Po ugotowaniu wrzucić na to masełko, żeby się rozpuściło, albo polać roztopionym i lekko posolić. Wsuwa się jak bób, ale w smaku różnica jednak jest.

Koniec końców czuję się o wiele lepiej. Brak ciężkości w brzuchu, brak dziwnych boleści i sensacji. Rzadziej też boli mnie głowa! A wystarczyło zmienić tak niewiele :)

poniedziałek, 29 listopada 2010

Sypnęło, że hej!

Dzisiejszy poranek zastałam w stanie lekkiego prószenia i mocnego wiania. Na ziemi śniegu nie leżało za dużo - był raczej sukcesywnie nadmuchiwany tu i tam, prognozy jednak zapowiadały pogorszenie pogody. Męża uprzedziłam, zasugerowałam obuwie "glan" i z ciężkim sercem wysłałam do pracy. Gdy zaczęłam się niepokoić, że nieborak nie daje znaku życia (teoretycznie prawie od godziny powinien być w pracy) złapałam za słuchawkę. Okazało się, że dopiero brnie z przystanku do roboty. Przesadziłam - idzie, ale wiatr go zamiata razem ze śniegiem.

Pomyślałam, że dobrze, że zdążyliśmy wczoraj wystawić karmnik dla ptaków, bo dzisiaj to noł czens, a i zwierzaki miałyby problem z napasieniem się przed mrozami. Śnieg sypał coraz bardziej, a ja zdecydowałam się na odśnieżenie balkonu. Wywaliłam z 50 szufelek śniegu. Usatysfakcjonowana posadziłam tyłek na kanapie, sięgnęłam po herbatkę a z dachu na mój wymieciony balonik rypnął piękny, śnieżny nawis. Żeby nie było: balkon po trzech godzinach odśnieżyłam po raz drugi. To, co widzę teraz to połączenie obu zasp - porannej i okołopołudniowej. Nie ma to jak aktywność fizyczna. Dodam, że śnieg wyrzucam górą, przez barierkę, bo moje słomki skutecznie uniemożliwiają mi wymiecenie go dołem.

Jednakże karmnikowi goście są dla mnie największą satysfakcją i mogę odśnieżać i cztery razy dziennie, jeśli tylko mam możliwość pogapienia się na ten radosny, ptasi harmider za oknem. Jeśli macie taką możliwość - wystawiajcie karmniki i dokarmiajcie ptaki zimą.

piątek, 26 listopada 2010

Kury (W)nioski

Poczytałam tak Wasze komentarze pod poprzednim postem i ciekawych rzeczy się dowiedziałam:

Ze względów ekonomicznych:

1. Koleżanka zamieszkująca Belgię jeździ na zakupy do Francji.
2. Koleżanka z Francji jeździ na zakupy do Niemiec.
3. Niemcy jeżdżą na zakupy (i w celach leczniczych) do Polski.
4. Gdyby nie odległość - pół Europy jeździłoby na zakupy do USA.
5. Ja chodzę na zakupy na rynek, ale bardziej dla możliwości wyboru, niż z racji szalonych upustów cenowych.

Poza tym:

6. W Polsce materiały budowlane są o połowę tańsze, niż w Belgii.
7. Dentyści też tańsi u nas, niż w Niemczech (od siebie dodam też, że są podobno lepsi).
8. Ciuchy znanych marek (i nie tylko) taniej kupuje się poza granicami naszego kraju (a jeśli nawet w tej samej - po przeliczeniu - cenie to po prostu jest to kuriozum).
9. We Francji lepiej nie chorować.
10. W Niemczech praca i posiadanie dzieci (na raz) to nie problem.

Teraz jeszcze dodam coś o imporcie - eksporcie i cenach. Z założenia produkty importowane z zachodu są droższe (co teoretyczne jest następstwem wyższych kosztów produkcji i wyższego poziomu życia tamże). Ale nie jest to do końca prawda i nie w każdym przypadku.
Rozmawiałam ostatnio z dziewczyną, której rodzina prowadzi gospodarstwo ekologiczne. Głównie hodowla krów i świń. Z takich zdrowych gospodarstw w Polsce zwierzęta trafiają GŁÓWNIE na eksport. Polska zaś przetwarza oraz importuje mięso z hodowli raczej mało ekologicznych żeby było TANIEJ. Co prawda produkty z upraw ekologicznych, czy hodowli trafiają też do naszych sklepów ale ich ceny są dużo wyższe od standardowych.

środa, 24 listopada 2010

Kasa na pranie czy pranie kasy?

Treść poniższego posta to list. List, którego treść dotyczy zarówno mnie, jak i milionów innych ludzi w naszym kraju - dlatego chciałabym się podzielić nim na blogu...

piękna pralnica

Jestem taką sobie zwykłą kurą domową prowadzącą jednoosobową działalność gospodarczą. Dziś rano rozmawiałam chwileczkę z moją przyjaciółką mieszkającą we Francji i zasępiłam się mocno. Napiszę dlaczego - a sprawa jest tak przyziemna, że aż bolesna.

Koleżanka, zarabiająca nieco więcej niż połowa francuskiej najniższej płacy - około 650 euro netto - kupiła sobie pralkę. Pralka kosztowała ją 320 euro. Ta sama (identyczna) pralka w naszym kraju kosztuje około 1200 PLN (przeliczając na euro cena podobna). Jednakże w Polsce połowa a nawet i cała najniższa płaca nie pozwala na kupienie sobie tego urządzenia!
Proszę teraz bardzo, żeby ktoś wytłumaczył mi dlaczego tak jest? I od razu uprzedzam, że powoływanie się na uwarunkowania ekonomiczne (zielona wyspa, hehe - to chyba o Irlandii), historyczne i społeczne mało do mnie będą przemawiać. Bo ja żyję tu i teraz. W cywilizowanym kraju, gdzie pranie w rzece to odległa przeszłość, jak mniemam. Dlaczego mamy ceny europejskie a płace polskie? Czy ja jestem innym człowiekiem, niż ten zza zachodniej granicy i mam inne potrzeby, niż ludzie we Francji, czy Wielkiej Brytanii? Dlaczego wymaga się od nas, żebyśmy cały miesiąc żyli za tyle, za ile ludzie na zachodzie robią tygodniowe zakupy?

Bardzo lubię przeliczać sobie płace i wydatki - tam i tu - w skali 1:1. Tam (we Francji), zarabiając 650 euro można kupić sobie dwie pralki a za 50 euro wyjechać z marketu z koszem zakupów załadowanym po brzegi. Tymczasem za powyższą kwotę w złotówkach, tutaj nie stać mnie nawet na jedną nową pralkę a wydając 50 złotych mogę najwyżej narobić hałasu trzema produktami obijającymi się na dnie koszyka.

Nie zgadzam się na taki stan rzeczy i zgadzać się nie będę, ponieważ nie czuję się w niczym gorsza od ludzi mieszkających w innych krajach UE, a moje potrzeby życiowe są takie same.

P.S. zdaję sobie sprawę że płaca minimalna we Francji to jedna z najwyższych płac w Europie, i że są kraje w których jest gorzej - to jednak nie zmienia mojego podejścia do sprawy.

P.S. DO WPISU - Psiapsiółko Kochana, jeśli się tu w liczbach pomyliłam to naprostuj komentarzem.

czwartek, 18 listopada 2010

Przepis na dobre kanapki ;)

Gdyby ktoś poszukiwał przepisu na kanapki, zamieściłam takowy w "Dialogach przy stole" .
Liczę, że niektórym chociaż trochę humor poprawię przy tych zaokiennych szarościach.

Ściskam!
Kokoko.

P.S. Ponieważ ten wpis odwiedzany jest tłumnie w celu - jak podejrzewam - odnalezienia przepisów na PRAWDZIWE kanapki, umieściłam na blogu nowy wpis dotyczący tegoż. Zapraszam do lektury: jak można lekko urozmaicić kanapki do pracy.

środa, 10 listopada 2010

Wyjazdy, przyjazdy, rozjazdy.

Przerwa mi się zrobiła z wpisami i ogromne zaległości w czytaniu koleżanek "po fachu" - drogich blogowiczek. Powodem był mój weekendowy wyjazd, który - jak to każdy wyjazd - wyłącza mnie z użycia na jego czas + trzy dni przed i trzy dni po. Bo trzeba zaplanować, spakować, pozałatwiać, zakupić wszystko, co jest potrzebne na wyprawę a potem, po powrocie, trzeba wypakować, znów załatwiać, wyprać ciuchy i zakupić produkty, których nie ma w lodówce z racji skonsumowania przez pozostającego w domu Męża.

Wyjazd na jaki się wybrałam to trzy dni w przeuroczym miejscu - Łucznicy. Nie będę opisywać tutaj ze szczegółami tego co tam robiłam, umieszczę to na blogu pracowni - Artefaktorii, a tu opiszę wrażenia osobiste, wyjazdowe.

Pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy to wniosek, że za mało wyjeżdżam. Fakt - jestem domatorką i nigdzie nie jest mi lepiej niż w domu, aleee... No właśnie. Moje wyjazdy - im jestem starsza, tym są rzadsze. Były kiedyś kolonie, zimowiska, wczasy z rodzicami, dziadkami... a teraz - człowieku martw się sam i kombinuj :) Wykombinowałam sobie zatem połaczenie przyjemnego z pożytecznymi wybrałam się do ośrodka - wyżej wymienionego - w Łucznicy. I co? No ano - to, co najpiękniejsze na wyjeździe...

Śniadanie, obiad i kolacja - bez otwierania lodówki i mieszania w garnkach. Pyszne, domowe jedzenie włącznie z możliwością skosztowania chleba własnego wypieku (nie musiałam go piec ja - hurraaa!). I te obiady gotowane na piecu opalanym drewnem - rispekt dla pań kucharek!
Brak dylematów, co na siebie włożyć, bo ciuchów na trzy dni nie ma zbyt wiele do wyboru.
Nowi znajomi i starzy znajomi (jedna taka, co tu zagląda i się wpisuje - Aleksandrocholik - co to się za nią stęskniłam i mogłam wreszcie pobyć te trzy dni w jej towarzystwie nadrabiając zaległości ;) ).
Las, park, co w nim liście opadły, ale nadal przepiękny.
Dłuugie wieczory przy winku, ciasteczkach i babskich ploteczkach na żywo (tu też mamy babskie ploteczki, ale mniej na żywo).

Każdego dnia uczyłam się i odpoczywałam - nie musiałam myśleć o praniu, gotowaniu i innych zajęciach. Minus taki, że za Mężem tęskniłam, bo my takie nierozłączki. Ale on w końcu mógł sobie pobyć sam i nikt go od komputera przez te trzy dni nie odciągał. Teraz za to musiał kupić sobie krople do oczu (że niby w pracy mu tak suche oko dokucza, hehe).

Wracając, Warszawa - jak zwykle - powitała nas (mnie i koleżankę) pogodą pod zdechłym Azorkiem. Tam jak nie wieje, to zimno i deszcz pada. Nie to jednak było istotne. W przerwie między jednym a drugim pociągiem zaplanowałam wizytę na otwarciu pewnego zacnego miejsca oraz umówiłam się z koleżanką Anullą, co było najważniejszym punktem programu. Spotkanie zapoznawcze - mimo iż krótkie z racji rozjazdów - mogę zaliczyć do wielkiego sukcesu. Żadna z nas nie okazała się podejrzanym brodatym facetem/kobietą po sześćdziesiątce łypiącym jak tu wydłubać nerkę potencjalnej ofierze. Do domów rozjechałyśmy się z pełnym kompletem narządów wewnętrznych. I pełne wrażeń rzecz jasna. Już umówiłyśmy się na dłuższe spotkanie - termin do uzgodnienia - bo mało nam!

Perspektywa częstszych wyjazdów zaczyna być zatem bardziej namacalna. I jeśli nawet będzie to Warszawa to żadna pogoda mi nie straszna. Byle ciepłe miejsce do siedzenia było. Podstawa to dobre towarzystwo.

sobota, 30 października 2010

Rakiety, serotonina i podkładki pod talerze

Mała Mi pod poprzednim postem napisała, że tej jesieni jest ciągle głodna. Napiszę więc o czymś, co kalorycznie strzela pod sufit, jest dobre i niepracochłonne. Jem to, kiedy na zewnątrz robi się zimno, wieczorkiem przy dobrym filmie, na kanapie czy gdzie tam człowiek chce - z odpowiednim rozleniwieniem i rozpustą wręcz.

Do wykonania tej rakiety (bo już wcześniej została opisana pyszna bomba kaloryczna) potrzebny jest: banan, trzy kostki czekolady gorzkiej, bądź deserowej, folia aluminiowa, piekarnik. I ręcy :)
Banana obieramy i przekrawamy na cztery części (w poprzek - na takie krótsze kawałki). Pomiędzy każdą część wsadzamy kostkę czekolady. Owijamy folią aluminiową i wsadzamy do rozgrzanego piekarnika. Wystarczy 10 minut w temperaturze 180 stopni C.
Niektórzy nie obierają banana ze skórki - nacinają wzdłuż i w środek wtykają czekoladę. Tak też można i podejrzewam, że wtedy się tak nie paprzą jak ja - wygrzebująca czekoladę z folii aluminiowej.
Dla wyskokowców: banana, w środku, pod skórką - jeśli ktoś zdecyduje się piec w skórce - można skropić/polać rumem. Jeszcze przed upieczeniem, rzecz jasna.
Nie próbujcie jeść tego wynalazku palcami - grozi poparzeniem :)
Rakieta ta idealnie poprawia funkcjonowanie i nastrój - banan dostarcza węglowodanów potrzebnych naszej głowie do sprawnego funkcjonowania, a czekolada podnosi poziom serotoniny -> :D:D:D:D Czekoladożerców (i nie tylko) odsyłam do fajnego artykułu o czekoladzie. Wikipedia też zawiera wiele ciekawych informacji na jej temat.

Tak w ogóle to chciałam napisać o tym, że nie lubię podkładek pod talerze a zeszło mi się na jedzenie :).
Z tymi podkładkami to wszystko dlatego, że kojarzą mi się nieodłącznie z fast foodami. Jeśli w miejscu, które w swojej nazwie ma słowo "restauracja" pani podsuwa mi plastikową podkładkę pod talerz to przestaję czuć się tam komfortowo. Czuję się potraktowana, jak niechluj, któremu z paszczy, widelca i talerza spada jedzenie zasypując pół stołu wokół. Już chyba wolałabym bar na dworcu z przykręcanymi talerzami i łyżką na łańcuchu - tam przynajmniej mogę się tego spodziewać i czuć dokładnie tak, jak tego po owym przybytku oczekuję. Dlatego w domu też nie używam podkładek pod talerze. Co najwyżej - pod dzbanki, czy półmiski a i te muszą być bambusowe, czy insze naturalne. Żadne tam plastiki, choćby z milusimi kociętami były :) Ludzie - gdzie te nasze cudne obrusy???

Niom - to też smacznej soboty Wam życzę i wielu doznań jesienno - kulinarnych. Zdjęcia wstawię, jak już wieczorkiem uraczę się rakietą.

czwartek, 28 października 2010

Dzień pełen wrażeń

Zdarza się czasem taki dzień, w którym robimy mnóstwo najprzeróżniejszych rzeczy. Ja dzisiaj taki miałam. Dzień, który rozłożył mnie na łopatki emocjonalnie.

Zaczynając z grubej rury - odwiedziłam cmentarz, gdzie pochowani są moi dziadkowie, wujowie i dalsza rodzina. Jest też pomnik Sybiraków, gdzie zapaliłam znicz - i tu już zaczęłam pociągać nosem. Moja babcia jest Sybiraczką wiem więc jaki los spotkał ludzi, których nazwiska są wyryte na tablicy. Jest tam też nazwisko jej mamy - a mojej prababci - której losy i śmierć splotły się z historią deportacji na wschód.

Po tej dawce wrażeń, zmarznięta jak licho, podążyłam do rodziców. Tam, rozgrzewając się herbatką, przez pół godziny obserwowałam szalony nalot ptaków na jarzębiny rosnące pod domem. Widziałam kosy siadające na szczytach drzewek, kwiczoły balansujące na cienkich gałązkach, łapczywie pochłaniające owoce. Wróble, które pojawiały się wszędzie tam, gdzie siadł jakiś większy ptak i sikorki bogatki skaczące tu i tam. Jedna z rozpędu podleciała na balkon i usiadła naprzeciwko mnie na poręczy. Najzgrabniej z jarzębiny korzystał gil - zwieszając się głową w dół dziobał sobie owocki nie przejmując się harmidrem wokół. Gdzieś dalej przeleciała sójka z czymś w dziobie (pewnie żołędziem) i gawron z kawałkiem skórki od chleba. Należy wspomnieć i o srokach, które ganiały się wokół dwóch wysokich świerków.
Aż zazdrościłam moim rodzicom takiej bliskości tych wszystkich krzewów i drzew - u mnie na czwartym piętrze kosy i wróble nie buszują, choć cieszę się z mojej powiększonej rodzinki sierpówek przylatującej gromadnie na słonecznik.
Niedługo czas wywieszać karmnik!

Wystawanie w oknie się skończyło - chociaż mogłabym tak jeszcze długo i ruszyłam dalej. Na spotkanie z ...Sybirakami. Tak, tak - trochę się to zazębiło tematycznie z porankiem, ale to był główny punkt dzisiejszego dnia. Wspaniałe spotkanie z prelekcjami okrasiłam łzami jak grochy. Opanować się nie mogłam - w końcu na scenie przede mną siedziała babcia, jej koleżanki i koledzy opowiadający o swoich losach na deportacji. Nie będę w tym wpisie rozwijać tego tematu, bo mogłabym długo (mniej więcej kilka metrów przewijania ekranu) - wystarczyło mi przez dwa dni pisać życiorys babci w pigułce, który zajął 7 stron. Promil z życia...
Rewers jednej z monet wprowadzonych w 2008 z okazji 80 lecia Związku Sybiraków w Polsce

Musicie mi więc wybaczyć, że długo nie dawałam jakiegoś konkretnego znaku życia - byłam, Kochani, zajęta.

A u Was - jak jesień się objawia? Płaczliwie, deszczowo? Kolorowo, wesoło? Sentymentalnie, melancholijnie? Ech...

Ściskam.

poniedziałek, 18 października 2010

Women, know your limits!

Mogę to oglądać na okrągło i ciągle rechoczę. Niektóre z nas już widziały, ale nie zaszkodzi się podzielić :). Dziewczyny - znajcie swoje ograniczenia!

wtorek, 5 października 2010

Otumanienie grypne

Nie wyspałam się. Męża też nie wyspałam. Terroryzowałam kaszlem pół bloku. Spałam ze trzy godziny, a teraz i tak nie mogę. Obecnie mnie samą terroryzuje katar (a myślałam, że może się obyć bez) i kaszel i łzy mi zalewają widoki. A widoki ładne.
Kiedy wczoraj czułam się (w porównaniu do dzisiaj) jako tako cyknęłam zdjęcia z okna. Dzisiaj już tylko wewnątrz.


Taka złota jesień smarkata...
Pozdrawiam wszystkich grypnych. Nie dawać się. W ostateczności zakopać pod kołdrą i udawać susła. Susła z kaszlem.

poniedziałek, 4 października 2010

Flu

Leżę, czasem siedzę, lecz przez dłuższą część czasu dogorywam. Piję ziółka, łykam pigułki z witaminą C i czekam aż mi przejdzie.
Nie wiem dlaczego ciągle mam ochotę na chleb ze smalcem. Może dlatego, że wszystko inne nie przechodzi mi przez obolałe gardło. Trzymajcie się ciepło, nie dajcie sobie nakichać. Ja dzisiaj będę głównie spać. Mam nadzieję, że to tylko zwykła, a nie żadna świńska grypa, którą kiedyś pięknie zilustrowałam (jak jeszcze straszyła):Ostatnio w aptece jakaś pani ostatnio pytała, czy w szczepionce jest ten nowy szczep świńskiej grypy, co to o nim mówią. To jeszcze jakaś świniogrypa atakuje? To co z ptasią?

środa, 29 września 2010

Ogłoszenie drobne

Mała Mi podsunęła mi pewną myśl.
Mam ładne, czarne szpilki, które - ku mojej rozpaczy - założyłam raz i odkryłam, że po prostu ten rodzaj obuwia nie jest dla mnie. Przymierzając je byłam przekonana, że opanuję stąpanie w takim bucie w mig. Pfff - co to dla mnie...
Po przejściu 500 metrów zmieniłam zdanie na przeciwne. Nie umiem chodzić w takich szpilkach!
W związku z tym szpilki są na sprzedaż.

OPIS:
Niebiegane. Na liczniku około 500 metrów. Garażowane w szafie. Rozmiar 37. Kolor czarny. Obcas 10 cm.
Cena 50 PLN plus transport.

Zdjęcie jest z "szafy", gdyż ponieważ oryginał powyższego posiałam na dysku, albo - co gorzej - wywaliłam. Jeśli będzie trzeba zrobię dodatkowe.

Lampka nie jest w zestawie ze szpilkami :>

A może Wy macie coś w swoich szafach, co nie jest Wam potrzebne? Myślicie, że to dobry pomysł wrzucić na bloga przegląd szafy (tym bardziej, że większość z nas właśnie w tych szafach siedzi i przekłada i przekłada...)?

poniedziałek, 27 września 2010

Śniadanie międzynarodowe

Dzień dziś pochmurny i deszczowy. Jesień taka. Moje sierpówki - zmoknięte strasznie - przysiadają na poręczy balkonu i łypią oczkami czy coś im na śniadanie dam. Oczywiście, że dam - przedstawiają sobą widok tak żałosny, że rozmiękam jak buła w kałuży.
Buła (nie z kałuży) była dzisiaj moim śniadaniem. W zasadzie też nieco rozmiękła, bo duźdana w mleku i jajku. I naszło mnie na refleksje nad patelnią.
Pierwszy raz taką bułkę jadłam u babci - i będzie mi się ona zawsze z nią kojarzyć. Nazwy to to nie miało żadnej konkretnej - po prostu: bułka w mleku i jajku. I w zupełności mi to wystarczało. Tak robioną bułkę zobaczyłam później w jakimś filmie Woody Allena. Pamiętam z niego tekst o tym, że to typowo żydowskie danie. Pomyślałam: moja babcia pochodzi z Wołynia, ale ...w jej otoczeniu mieszkało mnóstwo żydowskich rodzin - może jest w tym coś na rzeczy?
Żyłam sobie dalej w nieświadomości, że danie to nie posiada żadnej konkretnej nazwy - tym bardziej, że duża część moich koleżanek i kolegów nigdy czegoś takiego nie jadła. Do czasu, kiedy nie przyszła do nas moda z zachodu na śniadania w stylu grejpfrut i grzanka. Okazało się, że to, co ochoczo zajadam to dla większości French toast - tudzież tost francuski/grzanka francuska w tłumaczeniu na nasze. Nazwa ta kompletnie do mnie nie przemówiła - chociażby dlatego, iż kojarzyła mi się za każdym razem z anorektyczną modelką dziubiącą widelcem talerzyk o średnicy 10cm.

moje dzisiejsze śniadanie

Dlatego pewnego dnia pokochałam szczerą miłością nazwę, którą usłyszałam od narzeczonego mojej babci: Biedne Rycerze. Co za nazwa! Przecudna! Dla ścisłości dodam, że narzeczony od "rycerzy" jest rodowitym Poznaniakiem - stąd ja, osoba z innego regionu kraju, nie mogłam nijak tej nazwy znać. I tkwię w tym zachwycie do dziś, a dziś to nawet i w jeszcze większym, bo wiedziona ciekawością powstania owej nazwy trafiłam na Wikipedię. I tu - wpadłam w zachwyt kompletny.

Nie będę wstawiać tłumaczenia całego wpisu, bo dłuuuugi on wielce. Napiszę jednak, pod jakimi nazwami tost francuski (po której to nazwie trafiłam do Wikipedii) znany jest w różnych rejonach naszego globu:

Belgia: verloren brood - "lost bread" - czyli takie jakby "resztki chleba" (jak wiadomo przysmak ten robi się często z czerstwego pieczywa, które nam zostało)

Bułgaria: пържени филии - "fried slices (of bread)" - "smażone/pieczone kromki (chleba)"

Kanada: pain doré - "golden bread" - "złoty chlebek"

Czechy: chleba v kožíšku - tego raczej nie trzeba tłumaczyć, ale na wszelki wypadek - "chleb w kożuszku"

Z ciekawszych:

Estonia: piilud - "ducklings" - "kaczątka"

Węgry: bundás kenyér - "fluffy bread"/"bread with fur" - dosłownie "puchaty chlebek"/"chleb z futrem" (podejrzewam, że znowu chodzi o kożuszek:)))

Słowacja: chlieb vo vajíčku - "bread in the egg" - "chleb w jajku" (w końcu coś swojskiego:))

Holandia: wentelteefjes - tutaj ciekawostka, ponieważ pochodzenie tego słowa jest niejasne i znaczy ono - wentelen = "to turn over" - odwracać , teefje = "female dog" - suczka, lub "wentel 't eefjes" = "turn it for a short time" - obrócić na krótko. "Suczki kręcące się w kółko" - to mogłaby być niesamowita nazwa :)

Południowe Indie i Sri Lanka: Bombay toast - "tosty bombajskie"

Szkocja, gdzieniegdzie Wielka Brytania: Gypsy Toast - "cygańskie tosty"

Anglia: Eggy Bread - "chleb jajeczny"

Stany Zjednoczone: French toast - "tost francuski" a czasem - German toast - "tost niemiecki", Spanish toast - "tost hiszpański", nun's toast - "tost zakonnicy", egg toast - "tost jajkowy" ;), lub French fried pudding - "smażony pudding francuski".

I wreszcie:

Finlandia, Norwegia, Niemcy, Szwecja, Dania, Rosja: POOR KNIGHTS tudzież бедных рыцарей, znaczy się - "biedni rycerze" a po poznańsku - BIEDNE RYCERZE :)

W Wielkiej Brytanii są to nawet "Poor Knights of Windsor" - biedni rycerze Windsoru tudzież Windsorscy biedni rycerze.

Dzisiejsze śniadanie podziałało na mnie wyjątkowo edukacyjnie. Uśmiałam się po pachy i przy okazji odkryłam, że w Polsce używa się nie tylko nazwy "tost francuski", ale i tej bardziej popularnej w zachodniej europie.

Dla niezaznajomionych z tematem, przepis:

kilka kromek czerstwej bułki maczamy w mleku (kilka sekund z jednej i drugiej strony, żeby nie rozmiękła, jak ja rano), potem w jajku (jak kotlet) i wrzucamy na rozgrzany olej na patelnię. Smażymy na złoty kolor.
Jemy na ciepło z cukrem (ja tak lubię), można również z dżemem, miodem, syropem klonowym, cynamonem itp.


Nazwa "Poor knights (biedni rycerze)" wg niemieckich podań wzięła się z czasów średniowiecza, gdy rycerze, których nie było stać na kupienie sobie kawałka mięsa jedli kromki czerstwego chleba maczane w jajku i smażone.

środa, 22 września 2010

Kura domowa

Czytam dzisiaj wczorajszy Lotnicy wpis, że nie wie co na obiad. Ogólnie - z tego, co się zorientowałam - może to być tylko kura. I jakoś mi do głowy wskoczyło to, co przy praniu sobie ostatnio podśpiewuję. I w kuchni. Hymn taki :)

Z dedykacją dla wszystkich kurek:

poniedziałek, 20 września 2010

A po burzy słońce...

W piątek kotłowało się nam nad głowami, że hej! Grzmiało, chmurzyło się, lało... a potem wyszło słońce. Gdyby nie ta temperatura przysięgłabym, że wiosnę czuć w powietrzu.


Za oknem ukazała się piękna, podwójna tęcza i od razu wiedziałam: dobry znak! I tak się spełnia już od piątku. Bo czasem jest kiepsko - pojawiają się chmury tu i tam również i na naszym osobistym niebie. W końcu czasem walnie piorunem, napięcia mają przecież swoje granice.
Jak widać rezultat jednak pozytywny i nadzieją napawający. Weekend, kochani, leniwy - pół przespane, przeziębione. Słyszałam, że wszędzie grypa - aż się boję z domu wyjść. Brrr.

Pogoda mobilizuje mnie, by pognać do szewca i fleki w butach powymieniać. Wspaniałe, że taki szewc jest. U mnie to się zwie "Klinika Buta", ale - mimo prywatności placówki - pani, która pacjentów przyjmuje posiada nawyki z państwowej przychodni. Zwlekam więc z tymi butami aż mnie dokumentnie przyciśnie.

Zaczynam myśleć o przerzuceniu letnich ciuchów w mniej dostępną część szafy i wydobyciu jesienno - zimowych. Rewolucja - jednym słowem - mnie czeka. Marzy mi się jakiś fajny sweterek poza tym. Kolorowy melanż, taki grubym ściegiem na drutach. Jesienny.

Na razie mam (a raczej miałam, bo pojechały) jesienne produkcje biżuteryjne w pracowni. Biorę się więc dla odmiany za jakieś ożywcze klimaty no i za zakładkę do książki dla jednego mola - żeby nie powiedzieć Pani Mól ;)

Miłego dnia!!!

czwartek, 16 września 2010

Zaglądam do lodówki, a tam...



Dzisiaj na więcej nie mam siły. Cały dzień szukałam... :D

P.S. Całkiem odbiegając od tematu: u Babci Bez Mohera jest apel, obok którego nie mogłam przejść obojętnie. Zajrzyjcie koniecznie - żadne tam zbieranie datków, żeby nie było...

czwartek, 9 września 2010

Zmiana wystroju

Za oknem szaro się zrobiło, zimno i ponuro. Zmieniłam więc wystrój w okienku komputera, żeby i Wam i mi przyjemniej się tu zaglądało. Do zaglądania sugeruję zrobić sobie herbatki z cytrynką :)
Dodatkowo zapraszam do zaglądania do pozostałych blogów - pracowni Artefaktoria, gdzie przyszła jesień oraz nowego dziecka, które narodziło się całkiem spontanicznie: Dialogi przy stole (dopiero się rozkręca - proszę o wyrozumiałość).

piątek, 3 września 2010

Czy rozmawiam z Panią X?

Znacie to, prawda? Dzisiaj nastąpiło przegięcie pałki. Jakie? Poniżej wkleję Wam maila, który w odpowiedzi na przegięcie owej pałki wysłałam do Operatora.

Szanowni Państwo,

w dniu dzisiejszym odebrałam telefon od osoby, która dzwoniła do mnie "w imieniu X (operatora do którego mail pisałam - przyp. Kura)". Pan przedstawił się z imienia i nazwiska (bardzo szybko i niewyraźnie) zapytał, czy może zająć mi chwilę, uprzedzając, że rozmowa jest nagrywana. Człowiek ten przeczytał mi jednym tchem z kartki/pliku ofertę karty X...bank - X. Nie przerywając mu wysłuchałam. Ponieważ nie jestem zainteresowana takimi ofertami podziękowałam. Pan próbował namawiać dalej (jak zapewne ma w scenariuszu) - podziękowałam po raz kolejny. Jedyne, co po moich słowach usłyszałam to dźwięk rozłączanej rozmowy.

Jestem Państwa klientką od 11 lat. Do tej pory spokojnie tolerowałam ludzi dzwoniących do mnie z ofertami X, czy jej partnerów. Zdaję sobie sprawę, że jest to ich praca i do najwdzięczniejszych nie należy. Moja cierpliwość jednak się skończyła. Sama, w przeciągu dwóch lat, odebrałam 26 000 telefonów pracując dla wielkiej korporacji i znam charakter takiej pracy. Jednak nigdy, podkreślam: NIGDY, nie potraktowałam nikogo w podobny sposób. Mimo, że moimi rozmówcami były osoby z wewnątrz firmy i niektóre - delikatnie mówiąc - elokwencją nie grzeszyły, nie pozwoliłam sobie na rozłączanie się bez słowa.
Dzisiejszy telefon wyczerpał zasoby mojej cierpliwości. Od jakiegoś czasu jestem rozczarowana tym, iż będąc stałą klientką jedyne, co mogę otrzymać to coraz wyższy abonament za coraz mniejszy limit minut i uziemienie umową z racji spłacania nowego aparatu. Nie mogę liczyć nawet na wyrozumiałość w momencie, kiedy nękana TRZY LATA telefonami od osoby chorej psychicznie chcę zmienić numer telefonu i MUSZĘ za to zapłacić. Dziwne, że nie każdy musi (nie tylko ja byłam w tej sytuacji). Teraz - dzięki powyższej chorej osobie - każdy telefon wykonywany z zastrzeżonego numeru doprowadza mnie do białej gorączki. I z takiegoż zastrzeżonego dzwoni do mnie pan "współpracujący z X" robiąc to kilka razy dziennie, do upadłego. Niestety, nawet będąc miłym i kulturalnym otrzymuję "walnięcie słuchawą" bez słowa "dziękuję" o innym - jakimkolwiek - słowie nie wspominając.

Przyjrzyjcie się zatem Drodzy Państwo z kim współpracujecie skutecznie zniechęcając - pośrednio, lub bezpośrednio - swoich klientów. Ja tymczasem zacznę się rozglądać za innym operatorem, bo jak widzę - nowy klient zawsze (nawet w X) startuje z lepszej pozycji, niż taki jedenastoletni jak ja. Ponadto może uda mi się nie być z miejsca atakowaną ofertami "nie do odrzucenia" tylko dlatego, że posiadam abonament, tudzież uniknąć traktowania jak głąb, któremu wszystko się wciśnie, a jak nie - odeśle na drzewo rzucając słuchawką.

Pozdrawiam

A jak to u Was wygląda?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Drugi wpis pod rząd ...bo lubię :)

Mała Mi zaprosiła mnie do zabawy. Bardzo miłej i fajnej niezwłocznie więc zabieram się.

Mam wymienić 10 rzeczy, które lubię a potem 10 osób, które tu zaglądają poprosić by napisały co lubią one. Poprosić na ich blogach w komentarzu.

Zaczynam więc:

1. Lubię zapach ściółki leśnej po deszczu. Las koniecznie mieszany.

2. Lubię pomidory z dziadkowego ogródka (właśnie zajadam).

3. Lubię gotować i jeść w dobrym towarzystwie.

4. Lubię poranki pod względem spokoju, ciszy i świeżości powietrza (jak widać węchowiec ze mnie).

5. Lubię obserwować ptaki.

6. Lubię przyrodę z całą tą jej zielenią.

7. Lubię fotografować.

8. Lubię swoją pracę.

9. Lubię oglądać filmy i kino samo w sobie (pod warunkiem, że fotele są wygodne).

10. Lubię mieć w pobliżu siebie kochane osoby.

Mogłabym tak w nieskończoność, bo jeszcze knedle lubię i lody miętowe i lato i wiosnę :))) Są sprawy i rzeczy, które wychodzą daleko poza "lubię" dlatego tak mało tu o mojej drugiej połowie - to po prostu inna liga :)

Zapraszam do zabawy:

Doro
Beattę
Anullę
Majlooka (Maję znaczy),
Aleksandrocholika,
Kaś,
Didżejkę,
Bajerowicz niejaką :),
Lotnicę (żeby zapomniała na chwilę o palcu, zębie i sadystycznych dohtorach),
Nivejkę czyli Zołzę

No. Do roboty Panie Drogie!

Gdzie słońce? Oddawać!

Ja wiem, że pytanie trochę idiotyczne, bo Słońce jest tam, gdzie zwykle. Powinnam raczej zapytać: "gdzie z tymi chmurami (pcha się)?" Jest to jednak pytanie rzucone w próżnię, bo kto się pcha z chmurami - tego już nie wiem.

Zaczyna mnie brać pierwsze od bardzo długiego czasu przeziębienie. Staram się nie dać, bo w nadchodzący weekend wesele kolegi. Ja natomiast siedzę tu i głowa mi pęka a dreszcze trzęsą całym mym jestestwem. W domu zimno. Stąd pytanie.
Możnaby te chmury na trochę jeszcze rozdmuchnąć, czy jakoś? Bo ja tu marznę! I źle się się czuję. Tak w ogóle to czy ktoś mógłby przesunąć tą jesień na termin późniejszy? Zimę natomiast skrócić do niezbędnego minimum (dwa tygodnie ze śniegiem w święta)? My się tu śmiejemy z dowcipów o Syberii, a u nas to samo: dziewięć miesięcy zimy a potem lato i lato... BTW - słyszałam, że to powiedzenie hiszpańsko-portugalskie, tylko "lato" należy zamienić na "piekło". Ja chcę lata, ja się nie zgadzam na brak ciepła, zieleni i pomidorów z krzaka!

Co prawda jeszcze nie październik, ale już niebawem:

wtorek, 10 sierpnia 2010

Bociany, bociany... wszędzie bociany!!!

Wybraliśmy się dziś wieczorkiem z Mężem moim na rowerową przejażdżkę. Ponieważ lubimy kiedy endorfiny wydzielają się w naszych organizmach, nastawieni pozytywnie wyskoczyliśmy z rowerami na powietrze. Po wczorajszym rowerowaniu mieliśmy mały niedosyt. Zabrakło nam mianowicie 2 km do pięćdziesiątki. Zwykle niepełny wynik kończy się dokręcaniem brakujących kilometrów po osiedlowych ulicach - tym razem aura nam nie pozwoliła. Dziś więc stwierdziliśmy, że zrobimy jakieś 12 do okrągłości. Potem dowiedziałam się, że dobrze byłoby 16 (nie wiem skąd ten pomysł - w ogóle nie jest to okrągła suma ;)) ostatecznie wykonaliśmy plan 22 km.

I trafiła nam się gratka nie lada! Jadąc przez okoliczne miejscowości podziwialiśmy ciągniki, kombajny, domy i hacjendy i wille. Ja jak zwykle obserwowałam (oprócz bacznego skanowania ruchu drogowego i dziur w nawierzchni) ptaszorki: wróble, jaskółki i co tam tylko latało. W pewnym momencie Mąż mój zadziera głowę i pokazuje: bocian. Na latarni nad naszą głową. Buźki roześmiały nam się, bo zwykle to bocian w gnieździe (choćby na latarni). No i zaraz zmartwiliśmy się, bo ZNOWU nie wzięliśmy aparatu! Trudno - stwierdziliśmy, że może jutro przyjedziemy znów, bo pewnie bociek ma gdzieś w pobliżu gniazdo i sobie skacze po latarniach wieczorami. Cóż - ujechaliśmy ze 20 metrów a na dachu pobliskiego domu - znów bociek. Krzyczę - tam, tam jest drugi! Cieszymy się, bo dwa to już coś. Mieszkańcy wsi patrzą już na nas nieco dziwnie. Szczęśliwi przejeżdżamy obok domu z boćkiem, odwracamy głowy i na następnej latarni widzimy dwa na raz. Na słupie energetycznym kolejne dwa. Oczy mamy jak koła młyńskie, jedziemy powoli i za wzniesieniem naszym oczom ukazuje się widok: na co drugiej latarni siedzą bociany (no teraz już drzemy na sobie szaty i wyrywamy włosy z głów - czemu nie wzięliśmy aparatu?!!!). Zaczynam liczyć - do końca drogi widzę 29 bocianów!

Decydujemy, że nie możemy tak tego zostawić i wyciągamy komórkę. Jest już zmierzch, kiepsko widać, ale robimy foty komórką, może chociaż jedno wyjdzie - na pamiątkę.
Chwyciliśmy boćki na latarniach - jeden wspaniale przeleciał mi nad głową. Stałam i gapiłam się jak dziecko, bo nigdy boćków z tak bliska nie widziałam. Na latarni a i owszem siada kos, kawka, sierpówka, dzięcioł nawet... ale bocian? Nacykaliśmy fot - wyszły, jak wyszły - ot, kiepawo, ale coś tam widać:


bocianki
Jeśli myślicie, że to był koniec mojego liczenia to nieeeee :) To, że droga ma zakręt nie znaczy, że się przygoda kończy. Liczyłam bociany dalej: na domach, na drzewach, na latarniach, szybujące nad polem. Doszłam do 48 i przestałam, bo niechybnie wpadłabym pod jakiś samochód jadąc zygzakiem po ulicy. Później tylko pokrzykiwałam - o tam, i tam! Bociany były wszędzie! Były piękne i siedziały gdzie okiem sięgnąć.

Oszacowałam, że było ich ponad 60 (słownie: sześćdziesiąt!). Nie widziałam czegoś takiego jak żyję. Cieszyliśmy się, jak dzieci. Nasza rowerowa wyprawa okazała się być cudna. Teraz aparat będziemy trzymać przy drzwiach w przedpokoju :). Chociaż ciężko będzie przebić tak wspaniałe wydarzenie, jak dzisiejsze!

niedziela, 25 lipca 2010

Wczasy, kolonie, obozy...

Ostatnie upały dały wszystkim w kość. Mi również, co objawiło się całkowitym zaprzestaniem blogowania. Nigdzie nie wyjechałam - nie, nie - nic z tych rzeczy. Po prostu zajęta byłam gotowaniem się w skwarze i upale.
Przy okazji powróciły do mnie dawne wspomnienia. Kolonii, obozów, wczasów z rodzicami i dziadkami. Wczasy w ośrodkach zakładowych, czy kolonie zawsze miały swój urok. Śniadania, gdzie na talerzyku leżały plasterki sera i kosteczki masła. Zupy mleczne, kawa zbożowa. Pamiętam bieganie z dzbankiem po dolewkę i te fajne kubki z paseczkiem i napisem "Społem". Bułki zawsze świeże na śniadanie i lekko przechodzone na kolację. Nie zawsze wiadomo było, co na tą kolację będzie, więc czekało się niecierpliwie, czy może coś na słodko, czy kiełbasa z cebulką...
Zastawa sentymentalna
- fotka z netu

Po kolacji zabawy dla dzieciaków, konkursy - mam jeszcze zdjęcia z występów (raz nie chciałam oddać mikrofonu i zejść ze sceny). A te nasze miłości obozowe... ech. A przyjaźnie. Dzięki zimowiskom - chyba ostatnim na jakich byłam - zyskałam wspaniała przyjaciółkę. Zżyłyśmy się ze sobą, jak siostry. I mimo, że obecnie mieszka tysiące kilometrów ode mnie - cały czas się przyjaźnimy.
Pamiętam, ze każdy wyjazd okupiony był bólem brzucha i zdenerwowaniem. Ja zawsze taki dzikus byłam (przynajmniej na początku) i bardzo się denerwowałam nowym miejscem, nowymi ludźmi. Potem - było już z górki.
Patrząc na tamte czasy z perspektywy dorosłej osoby myślę, jak fajnie było mieć wszystko zorganizowane i podstawione wprost pod nos :) Ludzie też byli tacy jacyś bardziej "społeczni". Rodzice, czy dziadkowie zawsze zawierali znajomości z innymi posiadaczami narybku. Jeździliśmy na wypożyczanych rowerach, robiliśmy łódki z kory (mój kuzyn to całe żaglowce - chociaż myślę, że to były bardziej żaglowce wuja), a kiedy padało zawzięcie rysowaliśmy.
Do dziś wspominam wyprawy na małą stacyjkę kolejową, gdzie mój brat-kuzyn z rozdziawioną paszczą oglądał przejeżdżające pociągi - towarowe najlepsze, bo najdłuższe - a potem wisiał razem ze mną na szybie jedynego w okolicy kiosku, gdzie zawsze było coś fajnego do "babciu, a kup mi".

Teraz, gdy odwiedzam tamte miejsca żal mi trochę tych chwil z dzieciństwa. Stacyjka - już bez drewnianej poczekalni i kiosku. Zaśmiecona, zaniedbana. Na teren ośrodka wczasowego wejść nie można, bo ochroniarze gonią. Las jakoś się skurczył a ścieżki skróciły. Trzeba widocznie poszukać nowego miejsca. Takiego mniej rozdeptanego - do poznawania od nowa.

P.S. a kawę zbożową "Inka" kupiłam sobie ostatnio i pijam.

wtorek, 13 lipca 2010

Rowerowo

Zaczęło się od poszukiwania licznika, który został wcześniej zdjęty w celu zakupienia baterii. Teraz - bardzo dobrze schowany - czekał na odnalezienie. Pół mieszkania zostało przekopane z efektem marnym. W związku z tym Mąż poszedł do pobliskiego sklepu rowerowego w celu "zorientowania się" co tam mają i ewentualnie nabycia owego niezbędnego elementu roweru. Bo muszę tu nadmienić, że Mąż nie wsiadłby na rower bez licznika. Taki rower jest bezużyteczny wręcz. No bo jak tu kontrolować statystyki? Jeśli nie wiadomo ile jest przejechanych kilometrów i z jaką prędkością (średnią oraz maksymalną) - jeżdżenie jest po prostu bezcelowe ;) Śmiać się mogłam tylko, że nie może sobie mój drogi Mąż zrobić zrzutu ekranu, coby wysłać zaraz któremuś koledze do wiadomości. I przestałam się śmiać w tą właśnie sobotę, kiedy wrócił z nowym licznikiem pokazującym te wszystkie średnie, maksymalne i sumy (wielkimi pięknymi cyframi), posiadającym adapter do kompa, przez który może swoje życiowe rekordy wrzucać na dysk twardy. Ucieszyło mnie jednak, że nie jest to licznik za 4000 PLN z pulsometrem, barometrem, lunetą i lewatywą. Na to nas nie stać.

My w roku 2009
Zaraz po zamontowaniu i zaprogramowaniu licznika Mąż wykazał sie natychmiastową chęcią wyjścia na rower. Z nieba żar - 33 stopnie w cieniu, ja od dwóch tygodni bezskutecznie stękająca o jeżdżeniu i tu nagle: cud! Poskromiłam samobójcze zapędy Męża do pedałowania w świat w tym diabelnym skwarze. Wyszliśmy dopiero przed 19:00. Przejażdżka była super. Oczywiście wyniki - jak na statsiarza przystało - musiały być odpowiednie. Gdy tylko okazało się, że dojeżdżając do domu mamy 28 km na liczniku musieliśmy "dokręcić" do 30 robiąc kółko po osiedlu.
Ogólnie - sobota była dniem przełomu, w niedzielę padł rekord pocenia a wczoraj rekord średniej prędkości na odcinku kilku kilometrów, ponieważ goniły nas gzy. Skubane grzały za nami nawet przy 24km/h. "W trzy dni zrobiliśmy tyle kilometrów, ile powinniśmy robić w jeden dzień"- to podsumowanie Męża. Noo - chciałabym tak, tylko nic innego bym nie robiła, tylko rowerowała pół dnia. Ale w końcu to on - nie ja - robił za czasów szkolnych 15 tys. kilometrów rocznie.

piątek, 9 lipca 2010

Lato w mieście

Dzisiaj z racji załatwiania formalności urzędowych pojechałam do miasta wojewódzkiego. Temperatury lekko nieludzkie. Zachciało mi się fotografować, ale aparat - nie dość, że leciwy kompakt to jeszcze został w domu. Odkryłam jednak, że komórka z racji specyficzności oprogramowania (dziadowskiego i powolnego) robi nieziemskie zdjęcia.

Porażający murek - jak drugie słońce

Upał spalał a chodnik rozpływał się pod nogami
Gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie
Nie dójdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie...

środa, 7 lipca 2010

Wszystkiego po trochu

Skończmy już z tym drzewem. W sensie denerwowania się. Moja sąsiadka - przemiła, starsza pani lat 82 poradziła mi, żebym dała sobie spokój, bo te nerwy to w zasadzie tylko mi samej szkodzą. I ma rację. Na moje słowa "ale jak mam się nie denerwować, kiedy co wyjdę na balkon to widzę te kikuty?" stwierdziła: "to niech pani nie wychodzi na balkon". Dobra jest, nie?
A teraz obrazkowo:
od mojego Męża dostałam pięknego storczyka...

...w kolorze magenta :)

wybraliśmy się na spacer

pod szkołą natknęliśmy się na kawki, które wygrzewały się w słońcu;
robiły to w dosyć ciekawy sposób - stały nieruchomo z rozdziawionymi dziobami tyłem do słońca, przodem do ściany

dotarliśmy do parku, gdzie obowiązkowo obejrzeliśmy dziuplę, w której ostatnio widzieliśmy dwa dzięcioły średnie

na słońcu skrzydełka rozkładał piękny motyl

a w krzakach siedział jeż - dosyć niewyraźny

wychodząc z parku zaintrygował nas głośny, przecudny śpiew jakiegoś ptaszka - zaczęliśmy więc rozglądać się i szpiegunować, gdzie ów śpiewak siedzi. Znaleźliśmy maleństwo, nagraliśmy nawet! To rudzik tak cudnie śpiewał. Oczywiście nie sam - koledzy odśpiewywali z głębi parku...

po drodze do domu spotkaliśmy odpoczywającą sierpówkę - podziwiam ten balans na przewodzie :)
I to na tyle z różności z tygodnia. Teraz siedzę, maluję - fazę mam straszliwą, trochę sobie stękam na kręgosłup, ale i tak jest fajnie :))

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Nie chce mi się mówić...

Dzisiaj za moim oknem zamordowano drzewo. Nie wyolbrzymiając - po prostu obcięto mu większość gałęzi. Koniec z dzwońcami, czyżykami, których dziesiątki siedziały na nim tej zimy w kolejce do mojego karmnika. Dobrze, że zostawili jedną gałąź dla sierpówki.
W mieszkaniu od dzisiaj mam za to smażalnię. Idiotę, który pozwala na taki brak wyobraźni chętnie przywiążę do balkonu w godzinach popołudniowych - niech się opala.

niedziela, 27 czerwca 2010

poniedziałek, 21 czerwca 2010

"Bez śladu mózgu są niektórzy z nich"

- taki komentarz burknął pod nosem Kłapouchy po pytaniu Puchatka: "czy jego (Kłapousia) chatka stała właśnie tutaj?". Przypomnę, że historia wiązała się ze zniknięciem chatki Kłapouchego, a konkretnie z potraktowaniem jej jako stosu patyków idealnych do wybudowania dla tegoż - szałasu ...po drugiej stronie lasu. W prezencie. Przez Puchatka i Prosiaczka - rzecz jasna.
Nie będę tu pisać o znikających chatkach, choć z moją chatką wpis będzie miał ścisły związek. I z tytułowym cytatem. I Kłapouchym.

E. H. Shepard

Chcę być Kłapouchym. Nie cały czas i na wieki. Teraz chcę. Chcę ponarzekać bez krępacji, nierozwlekle - wręcz dosadnie. Ponarzekać błyskotliwie. Wyrazić niezadowolenie bez owijania w bawełnę. Bez bycia oskarżoną o typowo polską mentalność i bez odpowiadania na pytanie "jak się masz?" zestawem stękań, kwękań, darciem szat, sypaniem receptami teatralnym gestem, recytacją listy schorzeń i opowiadaniem jak to bardzo nie mam pieniędzy. Pracuję nad tym, by nie być "stękaczem" i nie mam zamiaru cofać tego pozytywnego procesu przepoczwarzania. Dzisiaj chcę dać sobie prawo do narzekania konkretnie.

Bez śladu mózgu był człowiek odpowiedzialny za stawianie ścian w moim bloku. Są tak cienkie, że równie dobrze mógł je zrobić z dykty.
Bez śladu mózgu jest ktoś, kto pozwala psu za ową ścianą uciążliwie (jak zacięta płyta) szczekać o 24 w nocy oraz sikać i robić kupę w domu (ale o tym już było).
Bez śladu mózgu jest również osoba, która - z pełną świadomością owej cienkości ściany - ustawia dwa (DWA!) budziki na 4:30 budząc mnie wcześniej, niż sama się zreflektuje, że pora wstawać.
Bez śladu czegokolwiek - mózgu, sumienia, logicznego rozumowania jest ktoś, kto ma długów po pachy, ale opowiada o zapłaconej właśnie zaliczce na wakacje (trzeba odpocząć od bardzo ciężkiej pracy), o naprawianiu samochodu (bez tego nie można jechać na wakacje), o konieczności jeżdżenia taksówką (samochód w naprawie, autobusem - fu!) i cieszy się, że ma najniższą krajową dzięki czemu komornik nic nie zabierze. Podziwiam tupet, kiedy opowiada to mnie - osobie bezpośrednio zainteresowanej odzyskaniem swojej kasy.

Na co narzekam? Na to, że powyższe przykłady to objaw totalnej bezmyślności. Albo myślenia ograniczającego się tylko i wyłącznie do siebie. Nieliczenie się z innymi, zero empatii.
I tak, jak pana budującego blok mogę zaliczyć do "wykonującego 200% normy" i stawiającego w pośpiechu ścianę na jedną cegłę, tak ludzi opisanych poniżej nie jestem w stanie zrozumieć. Nijak.

A może po prostu: "bez śladu mózgu są niektórzy z nich"?

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Gołąbek (w) pokoju

Wszyscy wiemy, że to nie gołąb, tylko synogarlica turecka popularnie zwana sierpówką. Ale jednak (w) pokoju. W tej chwili przyjaciel domu.

W końcu dostał się na salony

Z radości odwdzięczył się autorską interpretacją jeziora łabędziego (bo na taniec z szablami to nie wygląda)

sobota, 12 czerwca 2010

Upał, że mózg się lasuje

Jestem ciepłolubna a i owszem. Ciągle uchodzę za zmarzlaka, bo mam zimne stopy, ręce i nos, który dodatkowo jest wtedy czerwony jak u Renifera Rudolfa. Około 25 stopni na zewnątrz mogę zdjąć długi rękaw. Przy 28 skarpetki. Ale przy 32 w cieniu zaczynam odczuwać brak powietrza. Jakaś magiczna granica tych 30 stopni powoduje, że mój mózg odbiera otoczenie, jako zupę (w moim przypadku pewnie rosół), w której tonę, zaduszam się i gotuję. Staram się wtedy odzież zrzucać i szukam najchłodniejszego miejsca w domu, ale to mało daje. Myślę sobie, że w taki upał najlepiej przestać się ruszać. Ale niee - trzeba wyjść na skwar.

Kochane Słońce
Najgorsze są wtedy te wszystkie cholerne sandałki, które mają paseczki powodujące bąbelki , ba - bąble - na stopach i otwory, przez które wsypuje się piach z chodników nieuprzątnięty jeszcze po zimie. Moje stopy wtedy płoną! Chyba wolę jednak zimne nóżki!
Dzisiejsza noc była tak gorąca, że obudziłam się zmęczona kompletnie. A czeka nas nie lepsza. Będą burze i może lunie. Komary zjedzą nas żywcem. Liczę, że im tez dopiecze słońce, piorun je strzeli i nie będą miały siły przylatywać do mojego kurnika na kolację.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Z rana

Wstaję sobie przed 6 rano, idę do kuchni i marzę, żeby garnki, patelnie, deski do krojenia, talerze, widelce, noże w cudowny sposób zamieniły się w takie jednorazowego użytku. Albo umyły się same, lub chociaż poszły precz z zasięgu mojego wzroku na chwilę :)

Taki jest oto rezultat dogadzania sobie na kolację.
Żeby nie było niedomówień informuję, że Mąż mój zmywa. Tak normalnie zmywa sam z siebie i zdecydowanie więcej, niż kubek po kawie :)

czwartek, 3 czerwca 2010

Bukiet prawie letni

Ostatnia - i pierwsza zarazem - próba upieczenia ciasta drożdżowego z rabarbarem zakończyła się produktem całkiem niezłym w smaku, aczkolwiek przypalonym od spodu i trochę za twardym. Nie żeby był to kamień, ale bardziej jak bułka drożdżowa i dlatego niezbyt mnie to usatysfakcjonowało.

Bukiet
Uparłam się więc i zakupiłam ponownie garść rabarbaru i zabrałam się do dzieła. W tej chwili właśnie czekam, aż moje drożdżowe ciasto wyrośnie sobie w cieple, żebym mogła powtykać weń kawałki kwaśnych łodyg i posypać kruszonką. Kruszonka - ta część ciasta wyszła mi idealnie (czy ja w ogóle już pisałam, że niezdolność do pieczenia ciast mam zaszczepioną genetycznie?).
Jeśli tym razem drożdżowe mi nie wyjdzie poprzestanę na owocach pod kruszonką. Słodkie, przepyszne i nic nie musi rosnąć, a co gorsza - później opadać tworząc cukierniczą katastrofę.

Dobra, prosta kruszonka: 100g masła rozpuszczamy w rondelku a następnie mieszamy z 200g mąki zmieszanej ze 100g cukru. Ja dosypuję dużą łyżkę zmielonych migdałów (można i więcej:) ) - wtedy kruszonka jest bardziej chrupka. Zaglądaliście do tabeli kalorycznej? Nie? To nie zaglądajcie. Po prostu wcinajcie! Smacznego!!

poniedziałek, 31 maja 2010

Bombardowanie kaloryczne

Dzisiaj krótko i treściwie.
Bierzemy:
  • duży jogurt naturalny
  • dwa duże, lub trzy małe dojrzałe banany (w brązowe plamki , niezbyt twarde - w zasadzie miękkie, żadnych zielonych elementów)
  • 2 łyżeczki cukru (ja mam taki, co w nim trzymam laski wanilii), trochę cukru waniliowego jak kto nie ma takiego, co w nim trzyma te laski...
  • 2 łyżeczki zmielonych migdałów
Miksujemy, przelewamy do szklanek (wychodzą dwie duże), pijemy.
Kalorii nie liczymy, bo i nie ma po co :)

Smacznego!

sobota, 29 maja 2010

Trzecie życie szafki

Ostatnio odkryłam, że najlepiej odpoczywam ...robiąc. Na co dzień dłubię niewielkie rzeczy, więc niesamowitą frajdę sprawia mi obrabianie większych gabarytów. Przyszła więc pora na szafkę.
Rzeczona szafka
Szafka ta zaczęła żyć drugim życiem po tym, jak z pionowej przerobiłam ja na poziomą. Możecie sobie wyobrazić, jak wyglądała wcześniej przechylając głowę w prawo. Aby doprowadzić ją do tego poziomego stanu musiałam tylko przełożyć szyny od szuflad i przesunąć półki.
Po położeniu jej zyskałam dodatkowe miejsce (dłuuuugie) na postawienie różności. Zdecydowałam się na kwiaty:
I tak sobie stała szafka z kwiatami na górze, dopóki nie zmieniła się koncepcja. A może po prostu potrzebowałam zmiany kolorystycznej - w pokoju wszystko było od sasa do lasa. Szafka została więc wzięta w obroty i pomalowana na biało. Stwierdziłam również, że funkcja kwietnika mi się przejadła i teraz szafka zostanie przerobiona na ...siedzisko.
Od sąsiadki dostałam w spadku mały, biały stolik z Ikei , więc cała koncepcja kolorystyczna zaczynała mieć ręce i nogi. Co najlepsze - trafiła się nam promocja na upatrzone poduchy i kupiłam 5 sztuk za mniej, niż poprzednio kosztować miały 4. Szafka po przemalowaniu i zaadaptowaniu do nowej roli wygląda tak:
Siedzisko
Na sam koniec - nie mogłam sobie odmówić - na ścianie zawisł zegar kolejowy. Rzecz jasna - również objęła go obniżka ceny i w końcu mogłam odwrócić nim uwagę od straszącego na ścianie klimatyzatora.
Zegar
Teraz wysiaduję naprzeciwko tych wszystkich zmian i się gapię. Jestem bardzo, bardzo zadowolona z efektu. Chociaż mam jakieś dziwne wrażenie, że jeszcze coś bym zmieniła :)

Apendyks

Szafka po ułożeniu w pozycji horyzontalnej wymagała przyczepienia półek, które w pionie swobodnie leżały na kołeczkach. Sprawę załatwiłam małymi kątownikami. Można - rzecz jasna przywiercić półki od zewnątrz, ale mi zależało na tym, żeby nie było śladów śrub na bokach szafki.

Malowanie okleiny nie było łatwą sprawą. Całość zmatowiłam papierem ściernym o gramaturze 400, proponuję również odtłuścić powierzchnię wodą z płynem do mycia naczyń. Przyznam się, ze nie chciało mi się używać primera pod farbę. Stwierdziłam, ze szafka nie będzie zbyt eksploatowana poprzez suwanie po niej ciężkich sprzętów i zrezygnowałam z gruntowania. Niemniej zalecam. Farba użyta do pomalowania to biała alkidowa Everal firmy Tikkurila. Pod to kupujemy grunt tej samej firmy. Uprzedzam od razu - do malowania wałek (jak do olejnej) i nic innego. W rogach użyłam gąbeczki (takiego nawet zwykłego zmywaczka można - byle sprawdzić, czy nie puści koloru). Do doczyszczania się jako rozpuszczalnika używamy benzyny lakowej.

Potem tylko czekamy na wyschnięcie.

Zegar i poduchy do kupienia w Jysk :) Polecam polować na promocje!


środa, 26 maja 2010

Dla Mamy

Dziś wiadomo - Dzień Matki. Matek w zasadzie.

Matki Teresy (nie mylić z Agnieszką z Macedonii, później z Kalkuty) - wszystkiego naj naj - jak zdążę to mnie mój Mąż a syn Twój po drodze zgarnie do Ciebie wraz z życzeniami i kwiatem.

Matki Polki - to Mama Majeczki - przekaż, Maju, wszystkiego najlepszego ode mnie :)

I mojej Siłaczki - Mamy niewielkiej wzrostem, ale serca ogromnego.


Kochana Mamo!
Chciałabym, żeby wszelkie ciężary, które przygniatają Cię na co dzień w końcu spadły z Twoich ramion. Tak, żebyś mogła powiedzieć "dzisiaj czuję się tak lekka, że chyba sobie zatańczę".
Ponadto, Kochana Mamo, szukałam dzisiaj dla Ciebie jakiegoś stosownego wiersza do zacytowania.
Uwielbiam K.I. Gałczyńskiego. I każdy mógłby pomyśleć, że zaraz tu wkleję "Spotkanie z Matką" i będzie pozamiatane. Nie - tak się nie stanie, choćby ze względu na to, że słowa "ona mi pierwsza pokazała księżyc" kompletnie mijają się z prawdą. Atlas Nieba wraz z mapą Księżyca pokazał mi ojciec. Ten wiersz odpada więc.

Jest inny "Les danses des polonais - Matkom-Polkom" z niego zacytuję fragment:

Gdy Pani, żując pomarańcze,
zada pytanie, czy ja tańczę
i czy z Nią tańczyć chcę,

odpowiem wtedy: Cóż za fopa!
Jeden zna taniec moja stopa,
“Une danse des Polonais”.

Ach, to jest taniec wszak prapolski,
tak stary, jak Skład Apostolski,
starszy niż Totentanz,

bowiem od lat Pierwszego Mieszka
po Serafinowicza Leszka
powtarza się jak trans.

Magicznie usypianych figur,
depcących brzeg polskiego Stygu
ponurą “polką” swą…