czwartek, 20 grudnia 2012

Orzeł porywa dziecko - fake czy nie fake?


Kiedy pierwszy raz zobaczyłam film poniżej opadła mi szczęka. Chyba każdemu opadła jak mniemam. Trochę nie mieściło mi się to w głowie, bo obserwuję ptaki od jakiegoś czasu i takie coś jest niemożliwe.
Dodatkowo moją drugą myślą było: "jak, do cholery, facet (ten w paski) nie zauważył takiego wielkiego ptaszyska przelatującego obok? Choćby kątem oka! To też jest niemożliwe. To fake."


I wtedy: "ojej, zaraz, zaraz - ale PRZECIEŻ MY NIE MAMY KĄTA OKA!!!" (szloch)... 

środa, 12 grudnia 2012

Okien niemycie

W sumie bardzo dobrze zrobiłam nie myjąc okien połaciowych na święta. Zaobserwowałam, że nocą, prószący śnieżek przykrywa okno grubą warstwą, która około południa zaczyna się topić pod wpływem słońca. Po niedługiej chwili przypiekania ów śnieżny mop majestatycznie zjeżdża na dach zabierając ze sobą wszystkie kurze i brudy z okna. Ja bym tego lepiej nie zrobiła (chodzi o mycie, nie o "zjeżdżanie na dach"). Mistrzostwo.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Zakupy spożywcze online - czy to ma sens?


Moją pierwszą myślą, kiedy zobaczyłam możliwość zakupów spożywczych (i okołodomowych) przez internet, było: "przecież to bez sensu - co to za problem wyjść z domu, przedreptać do sklepu obok, kupić ser, mleko, masło i chleb? Przecież trzeba obejrzeć, pomacać, wybrać. Nieee - to jakiś absurd." Tak było. Wszystko jednak - jak się okazało - zależy od punktu widzenia. 

Od kiedy mieszkam na osiedlu oddalonym spory kawałek od centrum i nie mam samochodu zakupy ograniczyłam do sklepu obok. W tym sklepie nie wszystko czego potrzebuję jest dostępne. Opakowania niektórych produktów są małe i relatywnie droższe niż w dużych sklepach. Efekt - do sklepu biegam często i płacę dosyć dużo. Zdecydowałam się dokonać zakupów online w hipermarkecie po dogłębnej analizie charakteru potrzebnych mi produktów, biorąc pod uwagę ciężar, gabaryty i inne cechy - tak, aby się nie naciąć, a jednocześnie sprawdzić jak to działa. 

Strona zakupów była przejrzysta i nie miałam problemów z założeniem swojego konta. Można wpisać tylko jeden adres dostawy, ale zawsze można go zmienić. System płatności kartą z góry lub przy odbiorze. Strony z produktami czytelne i proste. Powiedziałabym minimalistyczne.
Na pierwszy ogień poszły produkty sypkie - ryż, soczewica, cukier, mąka, kawa, płatki śniadaniowe. W sumie ponad trzy kilo. Następnie produkty w puszkach takie jak groszek zielony, cieciorka. Bez obawy do wirtualnego koszyka wrzuciłam olej, wodę mineralną, soki owocowe. W tym momencie w koszyku było już prawie osiem kilogramów.
Zanurkowałam w nabiał: tutaj wyłamałam się z konwencji i dokonałam zakupu innego niż zwykle rodzaju białego sera. Zanim go dodałam do zakupów zrobiłam to czego na zwykłych zakupach zwykle zrobić mi się nie uda - weszłam na stronę producenta i poczytałam kto zacz i gdzie produkuje. Wybór był trafiony w dziesiątkę - kupiłam bardzo dobry ser twarogowy. Do koszyka trafiły również jogurty, desery mleczne i mleko, mleko zsiadłe (czeka na degustację) oraz margaryna. Wzięłam też ser żółty na wagę w plastrach. Jak się domyślacie waga moich zakupów zaczęła oscylować w okolicach jedenastu kilo.


Kolejny "bezpieczny" dział zakupowy to chemia domowa. Jako że wcześniej zrobiłam zakupy w drogerii proszki i płyny do prania nie były mi potrzebne. Zaopatrzyłam się natomiast w dwie duże rolki ręczników papierowych (jakby nie było w sumie około kilograma i nieporęczne) oraz saszetki z odkamieniaczem do czajnika. Ten ostatni produkt to rzecz, o której zwykle zapominam albo nie mogę znaleźć w sklepie.
Nie mogłabym oczywiście odpuścić sobie zakupów bez lekkiego ryzyka - zahaczyłam więc o dział warzywno-owocowy. Byłam bardzo ciekawa co też do mnie przyjedzie. Kupiłam grejpfruty, banany, brokuła, cebulę oraz... dwa kilo ziemniaków. Z ziemniakami sprawa bardzo ciekawa. Tak, jak idąc do lokalnego warzywniaka nie wiem co tak naprawdę kupuję - gatunek ziemniaka jest mi nieznany - tak w markecie mogłam wybrać sobie spośród kilku dostępnych. Ziemniaki ładnie opisane z zaznaczeniem do czego się nadają. 
Na koniec skoczyłam do działu łakoci po czekoladę i ciasteczka.
W sumie zakupy ciężarem osiągnęły co najmniej piętnaście kilogramów. Łatwo się domyśleć, że sama jedna nie dałabym rady przewieźć ich tramwajem do domu. Podejrzewam, że w dwójkę tez mielibyśmy z tym problem (mimo, że Mąż zacnej postury). 
Kliknęłam na zamówienie i zarezerwowałam termin. Tutaj ciekawostka - w zależności od pory dnia dostawa kosztuje różnie. Ja zamówiłam dowóz na późny wieczór, co kosztowało mnie całe 5,98 zł. Zdecydowałam się również zapłacić przy odbiorze. To dla mnie wygodny sposób.

W dniu dostawy, wieczorem bardzo miły pan zameldował się pod moimi drzwiami wraz z wózkiem wielopiętrowo zapakowanym plastikowymi kontenerkami. I zaczął wypakowywać... Dostałam do przejrzenia listę produktów, informacje, że trzech z zamówionych nie było, a dwa są zamiennikami - mleko półtłuste zamiast pełnego i inny deser ryżowy. Miałam wybór - brać lub nie. Wzięłam, bo akurat niewielka to różnica. Porozmawiałam miło z dostawcą, usłyszałam, że wcale nie takie duże te moje zakupy, zapłaciłam. W sumie moje zakupy kosztowały 151 zł.

Wszystkie produkty były dokładnie takie jak zamówiłam. Warzywa i owoce OK. Banany dojrzałe - takie jak akurat lubię (niektórzy mogliby kręcić nosem), brokuł świeży. Na siłę mogłabym się czepiać, że jeden banan miał urwany ogonek i pękniętą skórkę, a puszka z cieciorką była lekko wgnieciona. Co do produktów nie mam po prostu zastrzeżeń. 

Plusy i minusy zakupów online w markecie:

PLUSY:
- wybór i ceny normalnie jak w markecie
- nie trzeba zwracać uwagi na ciężar i gabaryty
- łatwo znaleźć potrzebny produkt
- można w międzyczasie sprawdzać produkt i opinie o nim w internecie
- można robić zakupy tak długo, jak nam to odpowiada
- można zmieniać zamówienie (do późnego wieczora dnia poprzedzającego dostawę)
- nie trzeba wysłuchiwać gderania i poganiania małżonka
- ciężej kupić niepotrzebną rzecz (oszczędzamy)
- cena dostawy

MINUSY:
- produktu nie weźmiemy do ręki żeby obejrzeć (szczególnie uciążliwe w przypadku warzyw, owoców)
- nie wszystkie produkty na stronie mają zdjęcia
- nie przeczytamy etykiety (wiele produktów ma opisy, ale nie zawsze, czasem brak składu)
- odpada przyjemność krążenia miedzy ludźmi i chłonięcia atmosfery (jeśli ktoś to lubi)
- mimo, że nie kupujemy niepotrzebnych "przydasiek" nie ma możliwości, żeby kupić przypadkiem coś ciekawego co okaże się nowym fajnym zakupem lub czegoś czego nie ma na liście a "rzuciło się nam właśnie w oczy"
- duża ilość foliowych reklamówek

Ten ostatni punkt jest dla mnie - amatorki wielorazowych płóciennych toreb - wyjątkowo uciążliwy. Moje zakupy zostały dostarczone w 14 foliowych siatkach. Zdecydowanie zbyt wielu. Być może uda się następnym razem dodać w notkach do dostawcy taką uwagę, żeby ograniczono te foliówki jeśli się da.


Ponieważ to był mój "pierwszy raz" zrobiłam takie standardowe zakupy. Teraz pewnie dokonam pewnych zmian i będą zdecydowanie bardziej "obszerne" - szczególnie jeśli chodzi o produkty z dłuższym terminem przydatności: woda, soki, puszki, ryże, makarony itp. Cena dowozu jest tu ogromnym plusem. 

Szczerze polecam takie zakupy jeśli nie macie możliwości zrobienia ich w tradycyjny sposób. Jednocześnie popieram nasze lokalne, polskie sklepiki i na pewno nie zrezygnuję z zakupów w nich - niektóre produkty są tu po prostu lepsze i moje codzienne zakupy (jajka, chleb, wędliny, mięso, warzywa...) na pewno nie ulegną jakiejś diametralnej zmianie.

czwartek, 15 listopada 2012

Heloł doktorku

Ból mięśni po historii z ostatniego wpisu utrzymywał się jakiś czas, ale przeszedł. Oczekiwanie na pieniążki trwało... długo. W końcu zostałam łaskawie obdarowana połową tego, co mi się należało. Gość miał minę nietęgą i zachowywał się jakby chciał spitalać jak tylko wręczył mi pieniądz. I dobrze - niech się wstydzi. Nasłuchałam się wcześniej jak bardzo zaangażowany jest w działania swojej wspólnoty kościelnej i powinien się wstydzić bycia hipokrytą do kwadratu. Jak widać dla niego religia to jedno a uczciwość i świat to drugie.

To jest jesień, a nie jakieś wrzody...
W każdym razie temat zakończony. Mam to z głowy. Teraz biegam troszkę do doktorka. Z wyników badań nie wynika nic, ale mnie boli i gniecie, jak przy jesiennych wrzodach :) A chciałoby się wyjść na słodkie ciacho, lampkę wina, czy kawę z mlekiem.... nic z tego jak na razie - jadę na gotowanym, duszonym i lekkostrawnym. Biegnę do gastromagika - zobaczymy co powie.


 A późnym wieczorem dzisiaj pojawi się wpis o tym, jak pierwszy raz zrobiłam zakupy spożywcze on-line i czy się to opłaca.

 Zbolała lekko Kura naskrobała...

sobota, 15 września 2012

Z kury nie da się zrobić buldożera - o granicach poszukiwania pracy


Jestem ledwo żywa. Boli mnie każdy mięsień - nawet ten, którego istnienia nie podejrzewałam. Cud, że siedzę przy stole, klikam w laptop i nie spadam z krzesła. Nie jest to efekt nowego zestawu ćwiczeń - jest to efekt pewnej pracy, którą właśnie dzisiaj mam zamiar zakończyć (czego będziecie prawie że świadkami) po trzech dniach buldożerowania. 
Zacznijmy jednak od początku...


Malarka - dekoratorka. Brzmi ciekawie.
Na pewnym portalu odnalazłam ogłoszenie o pracę. Zaciekawiło mnie, ponieważ nawiązywało do wystroju wnętrz i działań malarsko dekoratorskich. Czy może być coś fajniejszego dla kury, która maluje i dekoruje (w trochę mniejszym co prawda zakresie, ale jednak) i do tego uwielbia architekturę wnętrz? Pytanie retoryczne. Praca z innymi paniami również wydawała mi się czymś ciekawym i zachęcającym - podjęłam zatem wyzwanie - czas na nowe!

Początek - może trzeba się rozkręcić? A gdzie są te panie?
Zajeżdżam do pierwszej pracy. Dostaję ciuszki i poznaję "szefa" (o tym dalej). Wkraczam na pole walki malarsko dekoratorskiej. Bardziej malarskiej. Uczę się jak po kolei obskoczyć ściany: grunt, potem farba (dół, góra, kąty pędzlem i wałek po całości). To samo z sufitami. Malowaliście kiedyś wałkiem na kiju? Trudne, ale z czasem - myślę - będzie tylko lepiej. W końcu nie raz malowałam mieszkanie... Na drugi dzień ledwo ruszam ręką i nogą.  Na szczęście to tylko jeden mały pokój. Ale nie! Haaaa - niespodzianka, to będzie mały pokój i salon. I kuchnia. I balkon. Plany zmieniają się jak w kalejdoskopie. Zaczynam obskakiwać salon. Ściany, sufit, potem kuchnia oraz oklejanie okien, zaczynam nawet szpachlować ubytki w ścianach. Pan ma widać zaufanie do mnie i widzi moją wprawną rękę. Tylko ja nie widzę drabiny - wszystko obskakuję na taborecie. Malarz bez drabiny - strange... Zjawia się drugi pan i obskakuje balkon. Ale zaraz zaraz - gdzie te panie z którymi miałam pracować? Hm. Nie ma. To znaczy gdzieś tam jest ktoś podobno, ale teraz nie może. 
Po trzech dniach dostaję umowę o dzieło i pieniążek. Robię przerwę na planowany urlop. Po urlopie czeka mnie następna praca. Jeszcze żyję w słodkiej nieświadomości.

Urlop dla najlepszych.
Tydzień urlopu - pierwszy od kilku lat wyjazd, który postanowiliśmy spędzić aktywnie. Na rowerach w górach. Wczasy Iron Mana - tyle powiem teraz, bo to temat na cały wpis. To był najlepszy wyjazd w moim życiu. Stwierdziłam, że po tym, czego dokonałam w górach (i padłam) malowanie wałkiem sufitu może okazać się pikusiem. Dam radę! Czas ruszyć do następnej pracy. Telefon - zaczynam od środy.

Środa grozy.
Jestem uprzedzona, że praca jest daleko. Zaiste. Ponad godzina w jedną stronę. Wkraczam do mieszkania i tu dociera do mnie, że halo - że remont? Generalny??? Zaczynam przysłuchiwać się ustaleniom: nowa instalacja, panele, płytki, gładzie, malowanie: trzy pokoje, kuchnia, przedpokój. Dwa tygodnie. Hehe - no ale ja z tymi pędzelkami i wałkami to zaraz, zaraz - chyba nie teraz? Jednak teraz, bo gruntowanie mam obcykane, działałam zatem wałkiem i wałkuję ściany. Wisienka na torcie: odrywanie listew przypodłogowych. Że jaaa??? Tym łomem co sięga mi do pasa? No ja. I rwę te listwy. Jestem dobra - tak sobie myślę. Ale myślę też, że na listwach się nie skończy. Jestem na nogach od 7 rano. Zbliża się siedemnasta, a końca nie widać - okazuje się, że idziemy na piwo. Za trzy godziny. Acha - myślę sobie - to żeby przypadkiem nie zerwać się wcześniej do domu. Stwierdzam - co mi tam, może integracja się przyda, bo wrażenia zaczynam mieć nienajlepsze. I po tym wieczorze takie pozostają.

Czwartek pożogi.
Start o dziewiątej. Zjawiam się piętnaście po i słyszę, że oni tam już od dawna są (15 minut to może być dawno dla ludzi z zanikami pamięci). Dzisiaj - niespodzianka. Gładzie. WTF? Znaczy wiem co to jest, ale robienie gładzi przez laika? Może trzeba się naumieć. Ale gdzie ta malarka - dekoratorka, którą mam być? Co jest grane?
Jadę z gładziami na poziomie zero - od podłogi znaczy taki pasek. Początkowo kulejąco, ale na trzeciej ścianie osiągam efekt, który mnie, jako estetkę zadowala w całej rozciągłości - gładko i równo. Jako informację zwrotną na temat jakości mojej pracy słyszę, że w porównaniu do gładzi wykonanej przez "szefa" tooo... "to wiesz". Nie wiem i nie dowiaduję się. Wspomnę, że tarzam się non stop na kolanach, ręce mam ulepione gipsem, od rana jadłam jedną kanapkę. Wracam do domu w okolicach 22. Na bilety wydałam 20 złotych. Padam, wszystko mnie boli i nie mogę zasnąć ze zmęczenia. 

Piątkowa apokalipsa.
Na miejsce zajeżdżam sama. "Szef" musi coś załatwić od rana. Wiem na szczęście, co mam robić - zaczynam zatem szlifowanie narożników. Napieram dzielnie na poziomie zero. Tylko gdzie ten drugi koleś? Miał skakać pod sufitem! Mija pół godziny - zaczynam od gipsu wyglądać jak bałwan. I czuć się takoż. Zamieniam parę słów z właścicielką, która potwierdza moje niefajne wrażenia odnośnie "szefa": "Tak nieładnie mi powiedział przez telefon, co mam kupić". "Szef" zjawia się ostatecznie zaskoczony brakiem kolegi. Kolega - jak wnioskuję z rozmów telefonicznych - nie odbiera, nie zjawia się, ponieważ obrażony. Nie ma go i nie będzie. Wicie co to znaczy? Tak - muszę obskoczyć wszystkie krawędzie - również te pod sufitem. Papieru brakuje po godzinie, drabiny nie ma jak nie było. Dostaję na pocieszenie dwudziestopięciokilogramowy worek gładzi gipsowej, żebym mogła z jego pomocą sięgnąć ze stołka do sufitu. Pada propozycja, żeby dołożyć jeszcze jeden, więc z przerażeniem w oczach protestuję (jak ja będę przesuwać pięćdziesięciokilogramowy taboret?). Gips mam wszędzie. W nosie, uszach, oczach. Szarpię się z taboretem i workiem gładzi, zapieprzam z resztką papieru. Po czwartkowym szpachlowaniu mam pęcherze na łapach, po dzisiejszym szlifowaniu będę miała pylicę, zdarte paznokcie i z pewnością nie zawiążę sznurowadeł następnego dnia. Uprzedzam gościa, że wychodzę o 16. I wychodzę. 

Nie jestem buldożerem, co więcej - jestem kobietą.
Siedzę teraz przy stole z bólem w kręgosłupie i wszystkich mięśniach. Za chwilę definitywnie skończę tę przygodę "malarsko - dekoratorską", w której jedyną dekoracją są zdarte kolana, bąble na łapach i gips w uchu. Wykonam telefon i rozwiążę współpracę. A potem opiszę to w postscriptum. Nie muszę dodawać, że pracuję od trzech dni i nie dostałam umowy? Ciekawe, czy w ogóle dostanę pieniądze.

Przekonuję się znów, że intuicja i zmysł obserwacji to jest to, czym powinnam się kierować w życiu. Bo jak można pracować z kimś, kto beka, pluje na ulicy, do każdego wali na "ty", każe małej, chudej kobiecie robić  gładzie, rwać listwy łomem, taszczyć wiadra z wodą i do tego wszystkiego nie ma drabiny? Chyba to wszystko mówi mi: kuro, jesteś kurą, nie buldożerem. 50 kg wagi i 164 cm wzrostu to w najlepszym wypadku gęś wyścigowa, a wygląd zbliżony do buldożera osiągnę jedynie będąc w ciąży.

Horyzonty.
Myślałam, że pracując w korporacji trafiłam na dziwnych ludzi. Tamci byli z aspiracjami zawojowania branży za pomocą NLP i sterty książek o bogactwie leżącym na ulicy i we własnym wnętrzu jednocześnie. Tutaj natomiast było nie lepiej, tylko tematycznie inaczej. W ciągu kilku dni bezowocnego podejmowania dialogu usłyszałam jedynie zdanie na temat chciwości ludzi, którzy stracili pieniądze w Amber Gold oraz opinię, że mój facet nie będzie się zajmował rodzicami na starość, ponieważ ci kazali mu się usamodzielnić zaraz po studiach. Ogólnie wszyscy chcący zarabiać więcej to chciwi, bo jak komuś pieniędzy potrzeba to bóg da - tyle, żeby wystarczyło, chciwym natomiast zabierze. Usłyszałam również chrześcijański hiphop, co zlasowało mi mózg kompletnie. Tym samym "Majteczki w kropeczki" spadły na drugie miejsce mojej listy muzycznych koszmarów.

Czas na nowe.
Czy czuję się wykorzystana? Tak, zdecydowanie. Mam też pretensje do siebie, że nie powiedziałam tego wprost. Nie postawiłam jasnej granicy, choć z drugiej strony chciałam po prostu mieć pracę i parę groszy na życie. Następna lekcja i wniosek, który się nasuwa: stawiać granice i mówić nie. I już. Wracam do swoich grafik. Dlaczego nie miałabym właśnie  dla siebie wypruwać żył zamiast robić to na cudzy rachunek? Taka "przygoda" jak ta wyżej skutecznie mi to uświadomiła. 



piątek, 17 sierpnia 2012

W co się bawić? Planszówki!

Wydawałoby się, że jak "kura domowa" to tylko gotuje, pierze, sprząta i wykonuje inne prace domowe. Otóż nie. Można być kurą domową, która robi więcej. Wzięłam się ze swoim kurzym życiem i ruszyłam kuper. Nie ukrywam: większą część dnia spędzam w kuchni - ale to dlatego, że tu siedzę z laptopem i papierami. W końcu to największy stół w domu! Surfuję, ale też i pracuję rysując. Czasem jednak mam już dość gapienia się w monitor. Co natenczas? Czytanie książki, spacer, rower? Jak najbardziej. Ale co z życiem społecznym (nie społecznościowym, nie, nie), domowym, rodzinnym? Co zrobić, żeby spędzić wspólnie trochę czasu fajnie się bawiąc, RAZEM? Jest rada. Gry! Gry planszowe!!! O rowerze będzie kiedy indziej.

Planszówki? Chińczyk???

Powiedzmy sobie: klasyka jest ok, ale czasy się zmieniły i mamy w czym wybierać. W obecnej chwili na sklepowych półkach znajdziemy coś innego niż Warcaby, Grzybobranie, czy Eurobiznes. I jest to coś BARDZO innego. Sklep z planszówkami - jak się okazało - mam pod nosem. Kiedy uroczyście poszliśmy wybrać z Mężem coś dla siebie utknęliśmy tam na niemal godzinę. Gry strategiczne, ekonomiczne, przygodówki. O owcach, pociągach, obcych, średniowiecznych wioskach. Horrory, historyczne, fantastyka, kryminał. Do wyboru do koloru. Wyszliśmy oszołomieni i oczywiście z grą. Od tamtego czasu wychodziliśmy jeszcze kilka razy - ale to tak na marginesie.

Co tam przytargaliśmy?

Przytaszczyliśmy między innymi pudełko "Carcassonne". Mniam! Na początek największa radocha to rozpakowywanie, rozkładanie, oglądanie. Gra jest narysowana i wydana przepięknie. Można grać w nią swobodnie tak w dwie jak i w cztery osoby a najfajniejsze jest to, że gra nie skupia się na przesuwaniu pionka po planszy a na układaniu mapy. Rzecz rozgrywa się w średniowieczu, gdzie budujemy sobie drogi, miasta, pola, klasztory zasiedlając je odpowiednio: złodziejem, rycerzem, chłopem, opatem. I czerpiemy profity w postaci punktów. Gra wciąga - łączy prostą ekonomię z czystą rozrywką składania z kartoników średniowiecznej krainy (kto z nas nie budował miast, albo nie stawiał zamków w piaskownicy?). Spędzamy przy niej co najmniej godzinkę podczas jednej rozgrywki i na jednej oczywiście nie kończymy. "Carcassonne" ma kilka dodatków, więc jak się opatrzy podstawowa wersja dokupujemy sobie króla, mosty i inne ciekawostki. Należy zaznaczyć, że mapa powstaje z losowo wyciągniętych kartoników i za każdym razem nasz teren układa się inaczej. Ostatnio zabrakło nam stołu.



"Jak dzieci, normalnie jak dzieci..." A właśnie, że nie.

Są planszówki dla dorosłych i są planszówki dla dzieci. Niektóre z nich są tak skomplikowane, że wymagają dodatkowego almanachu z instrukcją obsługi. W tę konkretną, opisaną wcześniej grę, dzieci mogą sobie grać swobodnie razem z rodzicami. Nie ukrywam, że trzeba tutaj wysilać głowę i kombinować, ale bystrzachy sobie z tym poradzą. A kiedy planujemy posiedzieć sobie przy piwie ze znajomymi taka gra to rewelacyjna sprawa jest. Sprawdzone. Duży stół wymagany.

Cała mnogość planszówek w zaprzyjaźnionym sklepie: Sklep Planszóweczka

środa, 20 czerwca 2012

Muffiny dla fanów zakalcowatych smaków

Co się stanie jeśli zostawimy banany samopas, coby sobie leżakowały w kuchni do woli? Zrobią się na nich takie ciemne kropki i ogólnie zmiękną. W skrajnych przypadkach mogą się wylenić aż do całkowitego zbrązowienia i nieomal rozpłynięcia we własnej skórce. Ja nie dałam im doczekać tego piekielnego stanu, aczkolwiek już nieco wymiękły toteż postanowiłam je zutylizować.

Powstały z nich muffiny bananowe, których smak najbardziej docenią amatorzy zakalca pod każdą postacią - co nie znaczy, że są to zakalce - nie nie nie. Muffina z bananem wychodzi sprężysta i wilgotna. Konkretna jednym słowem.

Jeżeli ktoś nie lubi bananów to wyrzucenie ich z przepisu skutkuje pysznymi, prostymi muffinkami, które mogą być bazą do wszelkich eksperymentów. Ja dodaję np. pokruszonej gorzkiej czekolady przed nałożeniem w papilotki. 


Nie myślcie, że wszystkie wyszły takie kształtne.
Do zdjęcia wybrałam najzgrabniejszą.
Przepis

Potrzebne będą: mikser, szklanki do odmierzania porcji, rondelek do rozpuszczenia masła, papilotki do muffinek (około 15 sztuk), widelec, łyżka oraz - rzecz jasna - piekarnik.

składniki mokre:
1 szklanka. mleka
100 g masła roztopionego w rondelku
1 jajo
2 wyleżakowane banany rozgniecione widelcem ;)

składniki suche:
2 szklanki mąki
1/2 do 2/3 szklanki cukru ( w zależności od upodobań cukrowych)
2 łyżeczki proszku do pieczenia


Po pierwsze włączamy piekarnik i nastawiamy na 180 stopni na termoobieg.

Blachę szykujemy sobie pod ręką, na niej ustawiamy papilotki, a jeśli mamy blaszkę do muffinek papilotki wtykamy.

Roboty jest tyle co nic - do miski wlewamy składniki mokre i miksujemy. Składniki suche wsypujemy zaraz po tym i miksujemy krótko. Im krócej tym lepiej - grudki mączne są OK. Ciasto powinno być w miarę gęste. Łyżką nakładamy ciasto w papilotki i wrzucamy do piekarnika na ok. 20 minut. Amatorom bardzo słodkich sugeruję, by koniecznie kontrolowali ostatnie minuty - coby nie przypiec za mocno.

Po wyciągnięciu studzimy na kratce, aczkolwiek u mnie studzenie to proces jedynie teoretyczny - muffiny znikają zanim zdążą ochłonąć.

Smacznego!

Zatwardzenie umysłowe

Tak. Od jakiegoś czasu cierpię na zatwardzenie umysłowe. Chociaż nie wiem, czy nie bardziej na zatwardzenie gdzieś na drodze głowa - ręce, bo tematów do wpisów mam ze dwadzieścia, ale coś rąsie nie chcą śmigać po klawiaturze. Przyczyny upatruję jednak w oporze psychicznym. No i ten fejs... ale to zupełnie inna sprawa. 
Oświadczam, że przełamałam się właśnie w tej chwili i za moment będę produkować wpis, do którego zdjęcia już czekają. Będzie o słodkim obżarstwie, a jak schab się upiecze (i będzie jadalny) to powstanie również wpis o obżarstwie mniej słodkim. Zacznijmy zatem (my - królowa :) ).

sobota, 5 maja 2012

Są takie miejsca w Polsce...


Są takie miejsca w Polsce, w które trzeba pojechać, pokochać i tęsknić już od wyjazdu. Ja tak rozpoczęłam długi weekend - trzydniowym wyjazdem do krainy gdzie rządzą ptaki a my jesteśmy tylko gośćmi.  Trafiłam w końcu w miejsce, gdzie ludzie nie są intruzami, nie włażą z buciorami w naturę i nie wyrywają z niej tego, co im tylko w łapy wpadnie "bo się należy". Tak jak wszędzie, niestety, trafi się jakaś zakała np. wędkarze pozostawiający góry śmieci (rączki-przy-dupie-urąbało?), ale cóż nie żyjemy w perfekcyjnym świecie.  
Możemy jednak mieć kawałek perfekcji jadąc do Parku Narodowego Ujścia Warty...






A Wy macie takie miejsca, do których chcecie wracać i o których możecie powiedzieć "perfekcyjny świat"?

piątek, 23 marca 2012

Pistacje

Norrrrmalnie nie daję rady! Siadam i zaczynam pochłaniać - ręce zajęte, żuwaczka zajęta, palce zmasakrowane. Ale ten smak! I kolor (niestety, nie nadążam oglądać, bo zjadam)! Jestem uczulona na wszelkie inne orzechy i dlatego pistacje to jest to, co mogę godzinami w siebie pakować. 


Pistacje
A Wy co podjadacie przy komputerze, telewizorze, książce, gazecie? Bo na pewno coś podjadacie - widzę już oczyma wyobraźni, jak siedzicie i pałaszujecie :>. Sezamki, żelki, jabłka, marchewki, chałwę, czipsy, orzeszki, suszone morele, czekoladę?

piątek, 16 marca 2012

W marcu jak w garncu - bigos życiowy

Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. A nawet całymi stadami. Sądzę, że między nimi panuje ten rodzaj przyciągania, który sprawia, że perfekcyjnie wyczuwają się w czasie i przestrzeni. Tworzą wtenczas wielką kulę i rozjeżdżają człowieka jak walcem.

Można powiedzieć że obecnie jestem rozwalcowana. Nie chcę nawet myśleć, że mogłoby być gorzej - wolę podejść do tego w sposób: leżę, więc bardziej nie upadnę. Myślę, że czas na zeskrobanie swego jestestwa z asfaltu, bo ani się obejrzę, a zniknę i ślad po mnie nie zostanie.

Jeśli ktoś ma jakieś pomysły jak to zrobić, niech się dzieli - chętnie poczytam. Jak stanąć na nogi? Nie macham papryką i nie pytam JAK ŻYĆ, bo to zbyt ogólne pytanie. Ja na razie idę doładować baterie na zewnątrz - tam wiosennie, radośnie i ciepło.

sobota, 4 lutego 2012

sobota, 21 stycznia 2012

Kanapki do pracy poszukiwane

Robię małą przerwę od przeprowadzkowych przygód. Dzisiaj coś na temat kulinarny. Podglądam sobie, kto tu i po co zagląda i zauważyłam, że dużo osób wpada w poszukiwaniu przepisu na kanapki. I trafia na link do pewnego sarkastycznego rysuneczku. Myślę, że poszukując przepisu na kanapki do pracy możecie być (tu zwracam się do poszukujących) trochę zawiedzeni. Postanowiłam więc wypełnić ten brak i wypisać kilka pomysłów i patentów. Prawdę mówiąc zmobilizuje mnie to do częstszego wcielania ich w życie, bo - przyznam się bez bicia - wpadam w rutynę i Mąż mój ma już po dziurki w nosie zestawu "chleb, żółty ser, wędlina".

Nie oczekujcie wyszukanych przepisów, bo to ma być coś, co damy radę zrobić nawet na pół śpiąco.

Zatem podaję pomysły jak urozmaicić kanapki do pracy - 3, 2, 1, start!

Róbmy sobie pasty
Wiadomo, że nie każda pasta nadaje się do pracy. Aromat jajeczno - rybny może zamordować nawet najtwardszych współpracowników. Jeśli mamy to jednak w głębokim poważaniu możemy skonstruować:
  • Szybką pastę ze szprota w pomidorach gniotąc go w pośpiechu widelcem i wrzucając między kromki chleba.
  • Szprot w oleju z odrobiną majonezu zmaltretowany jak poprzedni (tylko proszę - nie używajcie już masła do smarowania chleba, tyle tłuszczu ile w konserwie wystarczy!), jeśli macie pod ręką natkę pietruszki możecie jej użyć w tych pastach.
  • Tradycyjna pasta z jajek - zamiast siekać w równe kawałeczki użyjcie widelca - jak w przypadkach ze szprotem. Do tego nieco majonezu oraz - koniecznie - musztardy, pieprz, sól. Dla posiadających zapas czasu - dorzucić drobno posiekaną cebulę. Dla posiadających szczypiorek: dorzucić posiekany szczypiorek.
  • Groszek z puszki rozgnieciony (a jakże - widelcem), z dodatkiem majonezu i pieprzem - nada się sam a także jako dodatek do startego żółtego sera. Mieszać, nanosić na chleb/bułkę.
Wędzone ryby pasują do wszelkich past. Kombinujcie z majonezem, lub koncentratem pomidorowym, ziołami... Można łączyć z twarożkiem (nie robiłam, więc nie opiszę procesu - w necie można znaleźć).

Pasty mniej inwazyjne węchowo
  • Żółty ser starty na tarce na najmniejszych oczkach (najlepiej nada się taki skrawek sera z przeglądu lodówki) z dodatkiem musztardy i majonezu - jak w jajecznej paście. Dużo pieprzu. Można użyć nieco ketchupu (wtedy wywalamy musztardę). Jeśli nie boicie się przypraw - oregano, lub bazylia mogą być ciekawym dodatkiem.
  • Ser biały rozgnieciony, łyżeczka koncentratu pomidorowego, zioła prowansalskie, sól, pieprz.
  • Dla słodkolubów biały ser z łyżeczką powideł śliwkowych, lub twaróg z pokrojonymi w malutkie kawałeczki brzoskwiniami. Ja wiem, że dla niektórych słodki biały ser i chleb to herezja ale ja lubię, więc... 

Tajemnicza kanapka. A za plecami kiełkują pomysły.

Warzywa
Ogólnie odradzam konsumowanie pewnych owoców/warzyw poza sezonem ich naturalnego dojrzewania, np. pomidorów w zimie, w związku z czym sugerowałabym unikanie tych składników w kanapkach. Zdaję sobie jednak sprawę, że - po pierwsze - czasem człowiek musi, inaczej się udusi a - po drugie - możecie to czytać również w porze letniej. Zatem poniżej kilka sugestii pchania do kanapek świeżych warzyw. Zimą zalecam kiszone ogóry!

  • Sałata sprawia, że załadowane do kanapki składniki ani nie wysychają ani, dla odmiany, nie wsiąkają w kanapkę. Jeśli zatem macie możliwość wypróbujcie różne rodzaje sałaty tak, aby odnaleźć dobrą dla siebie. Kanapka będzie świeża, dobrze izolowana i przyjemnie chrupiąca.
  • Rzodkiewkę oprócz skrojenia w plasterki można również zetrzeć na tarce i dodać do pasty z twarogiem, lub żółtym serem, dzięki czemu pasta nabiera bardziej pikantnego smaku.
  • Panuje przekonanie, że zielonego ogórka nie powinno się łączyć z pomidorem. Fakt, aleee... Nie dlatego, że jest to trujące połączenie - po prostu wpływa on niwelująco na witaminę C w pomidorze. Można jeść je razem jeśli nie jest to jedyne Wasze pożywienie ever ;)
  • Cały rok fajnie jest dorzucać do kanapek kiełki. Najlepiej z własnej kiełkownicy. Teraz, nawet w marketach pokroju Leroy Merlin dostaniecie i sprzęt i nasiona. 
Kilka końcowych sugestii:
  • Nie zapominajcie o błogosławieństwie konserwowych ogórków, papryk, oliwek, grzybków. Byle nie przesadzić z octem.
  • Wędlinę zawsze można delikatnie posmarować chrzanem - niby nic, a zmienia smak kanapki diametralnie.
  • Korzystajcie z dobrodziejstwa różnorodności serów - brie, blue, wędzone... nie skupiajcie się jedynie na podlaskim ;)  
  • Przyprawy - kombinujcie z ziółkami i znajdźcie smak, który Wam odpowiada.
Na koniec dodam, że kanapki to nie jedyny pomysł na coś do pracy. Warto zastanowić się nad prostymi sałatkami. Jedna z nich do obczajenia tu - niemiecka sałatka z ziemniaków. A inne przy kolejnej okazji.

Smacznego!

wtorek, 17 stycznia 2012

Przeprowadzka cz.2 "Akcja Tropiki"

Jestem tak zaabsorbowana dopieszczaniem nowego miejsca zamieszkania, że nie miałam dotąd czasu by opisać, jak przebiegało nasze wprowadzanie się doń. W międzyczasie przeleciały święta i sylwester. Nadrabiam zatem.

Wynajęliśmy mieszkanie. Nasz wybór był ekonomiczno - intuicyjny (i w miejscu, gdzie był intuicyjny wcale nie był ekonomiczny). Spodobało nam się mieszkanie na ostatnim - poddaszowym piętrze nowego budownictwa, cena akceptowalna. No i internet. Nie dość, że w ogóle jest, to jeszcze śmiga aż miło. Mieszkamy na zadupiu i cieszymy się, że będzie gdzie jeździć na rowerach, bo okolica wygląda obiecująco. Coś za coś jednakże. Zimą wydamy nieco pieniędzy na bilety, bo do pracy Mąż dotrzeć jakoś musi.
Operacja "wprowadzka" zaskoczyła nas tempem. Wszystko dzięki windzie. Mąż z paczkami (i bez) jeździł w tę i nazad, a ja przechwytywałam je przy drzwiach. Z pomocą teściów i kierowcy Transportera przerzucenie rzeczy poszło piorunem. Wystarczyło nam czasu, by przejechać się do centrum handlowego. I nie były to zwykłe zakupy! Bo jak nazwać zwykłym zakup deski sedesowej (ta zastana była pęknięta i groziła drzazgami w tyłku) czy zestaw do odkamieniania, odtłuszczania i do innych czynności - co najmniej pirotechnicznych?

Wieczorem zostaliśmy już sami z paczkami stojącymi na każdym wolnym centymetrze podłogi. I zaczęliśmy robić odkrycia. Pierwsze to piekarnik zasmolony jak po eksplozji. Drugie - woda płynąca po oknach (od  niewłaściwej strony) i grzyb na ramach. Potem powoli różne inne ciekawostki: zawiasy wychodzące z drzwiami z framugi, oderwany próg, podejrzanie głośne dźwięki dochodzące z korytarza, pogryzione kable i krzesła, deficyt oświetlenia. Cóż, trzeba było dojść do przyczyny i zlikwidować skutki. 

Uchylanie rąbka bajzlu

Na pierwszy ogień poszła woda płynąca nam po oknach po każdym gotowaniu i kąpieli. Całkiem przez przypadek dwa dni po wprowadzeniu się odwiedził nas kominiarz. Sprawdził wentylację, zdiagnozował brak ciągu. Pokiwał głową, że to czwarte piętro i może tak być, zasugerował kontakt z zarządcą nieruchomości. Z wrażenia zapomniałam złapać się za guzik. Zanurkowałam do sieci. Rozwiązanie znaleźliśmy skutkiem mojej dociekliwości oraz katarowi, który rozwijał się szybko pod wpływem reakcji na grzyby i pleśnie. Wsadziłam męża na krzesło celem skontrolowania komina wentylacyjnego. Postanowiłam sprawdzić, czy jest pojedynczy (komin, nie Mąż) - mogłabym wtedy założyć wentylator elektryczny, coby mi wilgoć wyciągało. Był pojedynczy. Już liczyłam w głowie ileż trzeba odłożyć na urządzenie, aż tu niespodzianka - oko Męża padło na kratkę... i dwucentymetrową izolację z kurzu. Tu tkwiła przyczyna wszelkiego mokrego, cieknącego zła!

Jak to w takim razie jest z tą wilgocią? Podstawa suchego mieszkania to sprawna wentylacja. Dlatego dobrze jest przyjrzeć się kanałom wentylacyjnym i kratkom. Każda nowo zakładana kratka wentylacyjna ma z tyłu siatkę. W poprzednim mieszkaniu kominiarze radzili ją usuwać - zbyt często się zapychała. Tutaj nikt o tym nie wiedział i kratka dosłownie zarosła brudem. Usunęliśmy brud razem z siatką i popędziliśmy do wentylacji w kuchni. Tam kurz w połączeniu z tłuszczem stworzył warstwę, jaką można uszczelniać okręty podwodne. W ciągu dwóch tygodni od likwidacji siatek z brudem mieszkanie zostało osuszone dokumentnie. Teraz - po miesiącu nie mam zaparowanych okien nawet podczas gotowania. To był nasz pierwszy wielki sukces.

C. d. walki z mieszkaniowymi niespodziankami nastąpi :)