niedziela, 18 grudnia 2011

Przeprowadzka cz. 1

Za mną już trudy przenosin: pakowania, wyrzucania, rozdawania, przerzucania. Darcia, niszczarkowania, oddawania oraz zakupowania. Za mną przejazd z kwiatkami nad głową i całym dobytkiem upchniętym do drugiego samochodu (większego znacznie od osobówki). Przeprowadziłam się, rozpakowałam, osiadłam. I nikt mnie stąd nie ruszy. Zaczynam być kurą dolnośląską.

Jeśli ktokolwiek z Was się przeprowadzał (a nie wątpię, że większość), wie zapewne, że to jedna wielka rewolucja. Opiszę Wam z grubsza, jak to wyglądało u mnie. Podejrzewam, że przeprowadzki to w mojej rodzinie taka tradycja występująca co drugie pokolenie. Moja babcia robiła to co najmniej osiem razy. Zapytana, co może mi poradzić jako doświadczony nomad, odpowiedziała: DUŻE PACZKI. Starałam się zastosować do tej rady.

W Jysk zakupiłam wielkie torby foliowe, w które sprzedawcy pakują zakupy o większych gabarytach. W torby wpasowała się cała nasza kurnikowa garderoba. Zaopatrzyliśmy się - w tymże sklepie (nie reklamuję, nie :)) w torby do kołder. Praktycznie, oprócz kołderek, kocy, zasłonek wpakowałam tam jeszcze nieco garderoby. Udało mi się nawet upchnąć w nich buty. Zapchaliśmy wszystkie kartony i skrzynki jakie mieliśmy. Niestety - nie udało się nam zrealizować zasady DP - nasze paczki były przedziwnie małe i lataliśmy z nimi milion razy do samochodu. Samochód został załadowany do połowy wysokości. Na wierzch wskoczyły nasze rowery. Była to jedna wielka góra dobytku państwa chomików. Tak - byliśmy przerażeni, jakimi chomikami jesteśmy.

Podczas pakowania nasz dom opuściło około 20 toreb śmieci. Do schroniska pojechały kołderki, których nie używaliśmy. Brat dostał w spadku masę książek, płyt i innych atrakcji (on też jest chomikiem, ale przeprowadzać się nie musi). Reszta rodziny została obdzielona ubraniami, część przekazaliśmy potrzebującym. W pewnym momencie byłam już tak zmęczona pakowaniem, że sentymenty przy pozbywaniu się rzeczy poszły sobie w kąt. Samo niszczenie starych dokumentów zajęło mi cały dzień. Brat wchodząc do naszego mieszkania skwitował ogólny obraz: "wygląda to jak ewakuacja ambasady". I było to bardzo trafne podsumowanie, bo wszędzie walały się ścinki z niszczarki a my biegaliśmy z obłędem w oczach po pokojach.

Ewakuacja ambasady :)
Dzięki pomocy rodziny i pana od transportera udało się w jeden wieczór spakować cały nasz dobytek. Następnego dnia wyruszyliśmy w Polskę.

O rozpakowywaniu i wrażeniach z nowego miejsca będzie kolejny wpis, żebyście mnie nie znienawidzili za kilometrowe teksty :)) Miłego wieczoru/dnia/czegokolwiek.

niedziela, 13 listopada 2011

Szybko, krótko i ze zdjęciem nie na temat.

Po wizycie we Wrocławiu Mąż Małżonek zachorzał. Na szczęście dotrwał do końca maratonu po "potencjalnym-przyszłym-lokum" i w chwili jako - takiego przebłysku przytomności zdołał zgodzić się ze mną w kwestii wyboru odpowiedniego mieszkania. Zaczęliśmy załatwiać formalności najmu, samochód przeprowadzkowy już zamówiony. W taki oto sposób witamy powoli nowe. Choć łezka w oku się kręci, bo 4 lata w jednym miejscu robią swoje. Chyba będę musiała zmienić opis kury - ten z prawej :(

A zdjęć z Wrocławia tym razem nie ma, bo zapomniałam włożyć do aparatu akumulator (który ładowałam specjalnie na wyjazd). Wrzucam zatem zdjęcie ze spaceru pierwszolistopadowego. Bo do lasu sobie wtedy poszłam z koleżanką. I było pięknie.

Las drzew zamiast gąszczu mieszkań

wtorek, 25 października 2011

Matkobosko wracam!

Wracam na łono bloga. Bo łon (blog ten) po prostu wymarły i smutny. Zapomniany, jak śnieg zeszłoroczny. Wszystko przez zbyt ciekawe czasy w jakich żyjemy. Dopadło i Kurę, której skrobanie pazurem ustało. Nawet to do gazety. Proza życia - dorwała Kura robotę polegająca na rozwiązywaniu energetycznych zawiłości graficznych (nie wnikajmy za bardzo). Płacone od godziny, więc siedzi godzinami i pada na pysk po powrocie. Monitora oglądać nie chce - wszędzie bowiem widzi kółka, kwadraty i poplątane linie. Teraz zwykła gra w kółko i krzyżyk zdaje się być dla Kury wyrafinowaną formą schematu stacji energetycznej. Kur za to, zwany umownie Mężem, baruje się od pół roku z rekrutacją, która przybrała ostatnimi czasy na sile. Dzięki temu dane mi, Kurze, było zwiedzić piękne miasto Wrocław. Słońce dopisało i w sobotę udało się nam troszkę pospacerować. Udało się również zabłądzić, dzięki czemu spacer zakończył się czołganiem do headquater gdzieśmy padli. Ja prawie zniosłam jajo (niemal oczywista sprawa), bo był to mój pierwszy dzień w nowych butach. Nogi płonęły mi żywym ogniem przez dwa dni i mam wrażenie że jeszcze nie do końca przestały. Mimo wszystko wrzucam Wam jesienną fotkę z Wrocka, do którego mam zamiar wrócić. Howgh! A może raczej: Kukurykgh!

Wrocławska katedra, Ostrów Tumski

niedziela, 14 sierpnia 2011

Nie chcę być taka.

- Nie no, jakaś kpina, ja mam się utrzymać za najniższą krajową? Jeszcze pięć dni do wypłaty a ja nie mam kasy.
- To może spróbuj trochę ograniczyć palenie?
- No, powinnam. - Wyciąga następnego papierosa i wali dymem po twarzy.

- Muszę kupić nowy samochód.
- Ale mówiłaś, że kasy nie masz.
- No nie mam, ale bez samochodu to ja już nie mogę żyć. - Wsiada i jedzie 300 metrów do sklepu po papierosy.

- Muszę się odchudzać. Kupiłam tabletki, te co w telewizji leci reklama.
- To już nie dieta?
- Niee... - Wsiada do samochodu i jedzie 300 metrów do sklepu po piwo.

- Muszę iść do mojego lekarza, bo mi się tabletki kończą.
- Które?
- Te na uspokojenie i na spanie też.
- Te psychotropy? Bierzesz ciągle?
- No, bo po nich to mi wszystko wisi - Wsiada do samochodu i jedzie 300 metrów do sklepu po piwo.

- Słuchaj, oddam ci kasę w środę, bo nie mam.
Środa... ,Czwartek... , Piątek... ,Sobota.... Wsiada w samochód i jedzie 5 kilometrów do centrum handlowego po ciuchy.
Tydzień później: udaje że zacięły się drzwi w samochodzie i nie może wysiąść. Jedzie 300 metrów do sklepu po piwo i papierosy.

piątek, 8 lipca 2011

Idzie zwajrować

A czemuż to? Bo w końcu przyrodoluby mają swój kącik na wyborcza.pl. I nie jest to kącik byle jaki. Jest to kącik prowadzony przez prawdziwego wajrata, mającego fizia na punkcie naszej polskiej przyrody. Jest nim oczywiście Adam Wajrak. Ale myliłby się ten, który myśli, że znajdzie tam jedynie napuszone jak puszczyk felietony, hasła o ratowaniu czego się da i zdjęcia w/w dziennikarza przypiętego łańcuchem do drzewa. 

Gdyby ktoś chciał zostać profesjonalnym tropicielem polecam lekturę napisaną przez fachowca :) (kliknijcie w play, bo Adam długo z taką miną nie wytrzyma tej stopklatki)

Tam, oprócz pasjonujących, wciągających artykułów Adama są wspaniałe opisy spotkań z przyrodą ludzi z całej Polski. Takich samych wajratów. Takich, co to pochylają się nad ściółką i drżącą ręką wskazują na - zdawałoby się - liść, który jednak liściem nie jest. Takich, co siedzą godzinę z nosem przyklejonym do szyby, bo właśnie do karmnika zawitał nowy skrzydlaty gość (ja tak mam - przyznaję się) i takich, którzy po prostu wiedzą, że w naszym pięknym kraju jest jeszcze tyle do odkrycia i tyle zachwycających miejsc, że warto się podzielić ich pięknem z innymi. I są to ludzie tacy jak my - Krogulec, Anulla, Kasia i reszta (Kochani, ciężko byłoby mi tu Was wszystkich wymienić, ale naprawdę mam na myśli Was Wszystkich). Zaglądajcie zatem do przyrodniczego kącika a nade wszystko rozglądajcie się wokół, róbcie zdjęcia i piszcie:

Gdy nazwą Was wariatami (czy wajratami!) lub oszołomami, bo zależy Wam na ptaszkach, żabkach, robalach lub kwiatkach uśmiechnijcie się i przytaknijcie. Tak, jesteśmy zwariowani!

Zatem dzielą się swoimi przygodami i obserwacjami przyjaciele gór, lasów, łąk, jezior, roślin i zwierząt, dzieli się nimi i sam Adam. Piękne zdjęcia, wciągające historie - to wszystko mieści się na Czystym Wajractwie. Znajdziecie tam również szlachetne akcje i najnowsze wiadomości o tym, jakie projekty dotyczące polskiej przyrody oraz wszystkiego co z tym związane przechodzą (ciągną się, zalegują, bądź przelatują /niepotrzebne skreślić/) przez nasz parlament. Możecie brać czynny udział w akcjach, zapytaniach o stan naszej przyrody: akcja Obudź Susła (jakże celna nazwa, hehe :>) jest jedną z nich.

Polecam Wam zatem zaglądnięcie i zostanie stałym czytelnikiem tej rubryki. W dodatku obiecuję Wam, że ja - Kura - też tam coś skrobnę. Jeśli tylko przejdzie pozytywnie przez ręce komisji i okaże się wystarczająco zwajrowane dam Wam znać.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Zmiana dekoracji

Drodzy czytacze i zaglądacze. Tu cały czas nadaje Kura Domestica. Zrobiłam jedynie małą zmianę wystroju. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. U góry na paseczku umieściłam tagi - te najczęściej używane, bo wiem, że czasem ktoś zajrzy po przepis a czasem żeby poczytać o innych sprawach. Pod hasłem "ogół" wyświetlą się wszystkie posty. Może jeszcze coś się zmienić, ale bez obaw - większych rewolucji nie będzie.



P.S. dzięki za wspieranie bocianów (były nawet w Teleexpresie w sobotę). Cały czas można pomagać (pięć złotych!) - we wpisie poniżej znajdziecie wszystkie namiary.


niedziela, 26 czerwca 2011

Pięć złotych każdy ma. I da.

Kochanieńcy moi, którzy mnie odwiedzacie i poczytujecie czasem. Dziś chciałabym Was poprosić o pięć minut czasu i pięć złotych. Dla bocianów, albo - jak kto woli - przemyskiego Ośrodka Rehabilitacji Zwierząt Chronionych. Ludziom pracującym w ośrodku kibicuję już od dawna i dzisiaj, idąc krogulcowym śladem umieszczam u siebie link do aukcji wspomagającej dokarmianie porzuconych bocianiątek. Pięć złotych, parę kliknięć, pięć minut czasu - tyle zajmuje cała operacja. Krócej, niż zrobienie sobie herbaty (jeśli ktoś używa tradycyjnego czajnika do gotowania na gazie).

Link do aukcji: Allegro Bociany

Badanie bocianów
A całą historię bocianią można przeczytać na stronie ORZW Przemyśl lub u Krogulca na Plamce Mazurka.

wtorek, 21 czerwca 2011

Obyś żył w ciekawych czasach...

Takiego starego, chińskiego przekleństwa: "obyś żył w ciekawych czasach" doświadczam na sobie właśnie. Brak czasu, zmiany za którymi nie nadążam, półki pełne dóbr, protesty, kryzysy, bankructwa, wypadki, nowe filmy do obejrzenia, nieprzeczytane książki, tysiące zdjęć do obróbki... I coraz mniej miejsc, gdzie czas płynie normalnie. Idę na pole, niedaleko - w tle słyszę szum miasta, zamykam okna - słyszę szum odkurzacza za ścianą, wsadzam w uszy zatyczki i przez głowę przelatuje mi milion myśli, które... szumią. Więcej - one ciągle do mnie gadają. Że trzeba kupić drożdże, mąkę, trzeba iść do stolarza, trzeba zrobić pranie, obiad, namalować dwa obrazy, zamówić ramy. Trzeba przejrzeć ogłoszenia o pracę, napisać list motywacyjny, zrobić wpis na bloga, zajrzeć do znajomych (do Was Kochani - tak tak), rzucić okiem na Facebook, skomentować. Czasem coś mnie gryzie: nie to co "trzeba", tylko to co "można było": inaczej, wolniej, szybciej, bardziej profesjonalnie, a może w ogóle.

Ciekawe czasy
Na przykład ta piątkowa rozmowa o pracę. Tajemnicą poliszynela jest, że konkursy na państwowe stanowiska to abstrakcja, zbędna formalność i mydlenie oczu. A ja lezę. Na wstępie nie trafiam od razu do właściwej sali bo co pokój to numer gdzie indziej - obok drzwi, nad nimi, na nich albo wcale. Dostaję pytania z Rozporządzenia Ministra takiego a takiego. Hmm - czy w ogłoszeniu było to w wymaganiach? Chyba nieeee, no cóż - ale było w przyszłych obowiązkach. Taaaak... ale czy to znaczy, że mam to znać już na rozmowie? Chyba nieeee... Wiec nie znam! Nie znam, więc marne me szanse. Co więcej - skreślam się sama mówiąc, że nie czytałam. W poradnikach o szukaniu pracy należy być mniej bezpośrednim, robić dobre wrażenie, przygiąć się, nagiąć, trochę ubarwić i wykazać się poczuciem humoru. Jednak chyba nie w jednostkach państwowych. Nawet, jeśli to służba cywilna. W dodatku nie mam garsonki. Na koniec zapominam parasolki. Następnego dnia jestem chora.

I siedzę tu teraz, z kaszlem, katarem, bólem głowy. Myślę, że stres to jedyny czynnik grypotwórczy w moim przypadku. I te ciekawe czasy mnie atakują non stop.  Jutro wyprawa na dworzec, do sklepu jednego i drugiego, stolarza, poszukiwanie prezentu, pamiętać, że: imieniny, urodziny a - i jeszcze te ramy. I zdjęcia - koniecznie! Ogłoszenia już przejrzane.

poniedziałek, 30 maja 2011

Pan Ziemniaczek

Przyznaję się do uwielbienia ziemniaka. A za takim młodym, polskim to przepadam! Z tego też powodu wczoraj wieczorem na kolację zjedliśmy młode ziemniaczki z sadzonym jajkiem i kefirem. A z tego, co zostało powstała wariacja nt. niemieckiej sałatki. Jest to dobry przepis na opróżnienie spiżarki przed "wekowym" sezonem.

Młode ziemniaczki są wielkości piłeczek pingpongowych, ale i tak są przepyszne.
 
Do wykonania sałatki będą nam potrzebne:
-ugotowane ziemniaki
-ogórki konserwowe
-cebula
-majonez

Ja dziwnym trafem zapomniałam o cebuli, ale w zamian dorzuciłam inne różności, które miałam w słoju z ogórkami: czosneczek, papryka, jakiś mini kabaczek (wszystko konserwowe - domowy wyrób).

Ziemniaczki tniemy w półplasterki (w zależności od wielkości oczywiście są to "pół" lub "ćwierć"...), ogórki w plasterki, cebulę w drobną kostkę. Nie napisałam proporcji, bo robimy to wg własnego gustu. Inne warzywa ze słoja tniemy jak leci :) Mieszamy całość z majonezem. Można posolić, popieprzyć do smaku. A potem - już tylko się opychać.
Smacznego!

P.S. Pamiętacie, jak pisałam o byciu chudym? Dzisiaj zmierzyłam - jestem do przodu (dosłownie i w przenośni) o 6 cm. Zastanawiam się, czy to kwestia przekroczenia magicznej granicy wieku (każdy ma inną - od razu zastrzegam), czy coś innego. Tak czy siak - czuję się dobrze.

sobota, 28 maja 2011

poniedziałek, 23 maja 2011

Przepraszamy rower

Od kiedy zrobiło się sucho i słonecznie nasze rowery zaczęły przejawiać ekscytację i zniecierpliwienie. Prychały oponkami i popuszczały olej z amortyzatorów. Rozpoczęliśmy zatem jeżdżenie.
Napiszę Wam co robić, a czego raczej nie jeśli chcemy zaprzyjaźnić się z rowerem np. po latach wożenia się spalinowcami, albo innym miejskim, państwowym ustrojstwem. Postarałam się napisać to tak, żeby zrozumiał każdy - to nie jest poradnik dla profesjonalistów.


Po pierwsze: przeprosić
Kiedy nasz rower został odstawiony do komórki i spędził tam spory kawałek swojej egzystencji musimy z nim porozmawiać. Jego wygląd może być dość przybijający: sflaczałe oponki, warstwa kurzu na siedzeniu, pajęczyny między szprychami i zamglone oko lampki, tudzież odblasku. Obraz nędzy i rozpaczy. Trzeba się przełamać i przeprosić za wciśniecie go w kąt za regał z wekami. I wyciągnąć na światło dzienne.

Po drugie: kąpiel
Wiadro z wodą i płyn do mycia naczyń na początek - tym należy potraktować naszego brudaska omijając łańcuch, korbowód (to to coś z pedałami) oraz wielotryb (to te zębate kółka na których porusza się łańcuch - tak ogólnie mówiąc). Czyścimy wszystko dokładnie nie zapominając że rama ma też spód i boki, a sam biedak rower posiada też zakurzone koła. Wszystko wycieramy do sucha. Dla skrajnych estetów polecam środki do woskowania i polerowania jeśli nasz przyjaciel ma wyglądać jak z salonu urody.
 
Korbowód
Wielotryb
Po trzecie: trochę czyszczącej chemii
Taka chemia to ważna rzecz :) Trzeba jej użyć do wyczyszczenia łańcucha, a potem innej do posmarowania łańcucha. Jeśli nasz łańcuch wygląda całkiem czysto - w końcu nie każdy jeździ po błocie i igliwiu - możemy go po prostu nasmarować. Jeśli jednak jest ulepiony i wygląda jak przeciągnięty przez komin i wytarzany w kompoście należy go wyczyścić. Robimy to benzyną ekstrakcyjną - tylko i wyłącznie - tudzież (dla tych, co mają znajomych mechaników samochodowych) płynem do czyszczenia silników. Pamiętajcie, że benzyna bardzo wysusza skórę, nie polecam również palić podczas tej czynności. Najlepiej byłoby łańcuch zdjąć. Jeśli jednak nie możemy to róbcie to megaostrożnie - benzyna plus rama to nie jest dobre połączenie.

Po czwarte: dostać się "pomiędzy"
Szczotki - takie wąskie, w stylu tych do samochodu (często ze skrobaczką z drugiej strony - ale jej nie używamy) są dobre do wymiziania rowerowi brudku i piachu spomiędzy tylnych zębatek. Dotyczy to oczywiście roweru z przerzutkami. Rowery bez przerzutek nie mają "pomiędzy" bo i nie mają wielu zębatek :)

Po piąte: smarujemy
Mimo, iż nasz przyjaciel zaczyna wyglądać jak człowiek muszę uprzedzić, że nim nie jest. Nie należy więc próbować karmić go olejem roślinnym aplikowanym w łańcuch. Do tego przeznaczone są smary do łańcucha po które należy się udać do rowerowych delikatesów. Taki smar dawkujemy od góry na ogniwka. Nadmiar wycieramy szmatką. Jeśli jakiś "fachowiec" przy próbie smarowania łańcucha będzie polecał ze znawstwem WD-40 musicie go jak najszybciej odseparować od Waszego roweru i  powiedzieć, że równie dobrze może się nim (tym WD) wysmarować pod pachą - efekt podobny.

Smarowidło
Po szóste: trzeba trochę pohamować
Sprawdzamy klocki hamulcowe. To te gumowe kawałki umocowane w szczękach, które dociskają się do obręczy, gdy hamujemy. Robimy to najpierw prozaicznie: naciskamy na rączkę hamulca i próbujemy przesunąć rower. Nie naciskajcie obu na raz - to nie wypali :D:D Hamulce badamy dopiero  teraz, bo obręcze mamy czyste i suche, więc nie grozi nam przypadkowy ślizg klocka na tłustej, czy brudnej powierzchni. Klocek to takie coś jak flek w bucie - jak się zedrze, trzeba wymienić. 

Ta czarna guma przy obręczy to klocek hamulcowy
Po siódme: pierdnąć w oponki
Kiedy uważamy, że nasz rower jest już czysty i nasmarowany napompujmy oponki. Tu może się pojawić pewien problem - potrzebna jest pompka a i to nie wszystko. To musi być WŁAŚCIWA pompka. Wszystko zależy od wentyla. Mamy trzy rodzaje wentyli: samochodowy (Schradera), Dunlopa i Presta. Pompkę należy dobrać do naszego wentylka - jeśli nie mamy pompki sprawdzamy, jaki to (w linkach powyżej na zdjęciu) i maszerujemy zakupić odpowiednią.
Sprytna pompka teleskopowa. Mała, ale wielka - nie macham jak wariat.
Teraz, gdy wszystko mamy już wyczyszczone i nasmarowane możemy udać się na naszą wycieczkę. Zrozumiałe jest, że gdy nadal coś nam puka, czy zgrzyta, a nie mamy odpowiednich umiejętności naprawy (albo chęci) to serwisujemy taki rower. Jeśli nie wiemy gdzie - można wejść do sklepu z częściami i zapytać. No i od czego mamy Internet? :)

Nie zapominajcie o światłach i odblaskach podczas jazdy o zmroku!

O "atrakcjach" po pierwszej jeździe i obolałym tyłku - następnym razem.

A Wy w ogóle jeździcie na rowerze?:D:D:D

wtorek, 17 maja 2011

Ojeje

Tytułowe "Ojeje" to odgłosy, jakie wydaję, kiedy myślę o umieszczeniu wpisu. Bo tyle rzeczy się dzieje, że nie wiem o czym pisać najpierw. Może będę dawkować. Dzisiaj podam Wam link do... innego bloga :) Oczywiście znajomego bloga, do którego już niektórzy z Was zaglądają - i bardzo dobrze, będę namawiać dalej. 
Jest to Plamka Mazurka i wpis o Targach Książki w Warszawie, a w zasadzie o jednej książce o wiele mówiącym tytule: "Kuna za kaloryferem". Link podaję Wam z lenistwa po prostu - żeby nie pisać TU, kiedy już jest napisane TAM :DDDDD. No... to może wrzucę jeszcze zdjęcie :P
 
Zagadka: kto jest na zdjęciach? Odpowiedzi "tłum ludzi" nie biorę pod uwagę :D

poniedziałek, 9 maja 2011

Kwiaty na balkon. Było ciężko. I będzie.

Mam balkon. Niby żadna rewelacja, prawda? Ale mam balkon półtora metra kwadratowego minus 1/3 zajmowana przez wentylator. Dwie osoby na stojąco wchodzą. Do tego patelnia (upał jak nie wiem co). Mimo to uparłam się na skrzynki z kwiatkami. Zeszły rok minął bezkwietnie (jak i poprzedni) i teraz powiedziałam, że sobie nie odpuszczę. Nie mam ogrodu, działki, wczasów. To chcę chociaż mieć te kwiatki na mikroskopijnym balkonie!

Balkon niczym pustynia Gobi
Jaki to komfort mieszkania na ostatnim piętrze - nie muszę pisać. Nikt nie tupie, nic nie spada z góry od sąsiadów. Tylko niebo nad głową. A z nieba... leje się latem piekielny żar! Balkon mam od strony południowo - zachodniej. Od godziny 12 słoneczko operuje niemiłosiernie. W dodatku szanowna administracja obcięła drzewo rosnące tuż obok do gołego - niemal - pnia. Pisałam o tym w zeszłym roku: bezmyślne przycinanie drzew. W tym roku drzewo ciężko odbiło i podejrzewam, że niedługo zakończy swój żywot. Małe, z rzadka rozmieszczone listki przestały dawać cień. Na parapecie mogę smażyć naleśniki. Największym wyzwaniem stało się więc kupienie kwiatów, które to wytrzymają. I nie będą to kaktusy!

Pelargonia, czy pelargonia? Oto jest pytanie...
W weekend wyprawiłam się na poszukiwanie odpowiednich kwiatów Zadanie nie było łatwe. Nie chciałam bowiem popularnych, wszystko-przetrzymujących pelargonii. Podreptałam na rynek i rzuciłam wyzwanie miłym paniom oferującym bogaty kwietny asortyment. Hoho - to była zabawa! Bo panie miały głównie... pelargonie! Ale udało się - wybrałam u nich trzy podstawowe gatunki. Resztę dokupiłam w ogrodniczym. W sumie skompletowałam całkiem spory zestaw:
- uczep rózgowaty - Bidens ferulifolia
- stokrotka afrykańska - Osteospermum
- kocanka drobnolistna - Helichrysum petiolare subsp. microphyllum
- komarzyca czyli plektrantus - Plectranthus
- gęsiówka orzęsiona - Arabis blepharophylla
- maciejka czyli lewkonia dwurożna - Matthiola bicornis (do wysiania)
- smagliczka nadmorska - Lobularia maritima (do wysiania)
- lawenda - niestety nie wiem, która to odmiana :(
- nieco wątły powój trójbarwny - Onvolvulus tricolor - 1 szt. z domowej hodowli
- niezapominajki - Myosotis - prawdopodobnie mieszaniec polnej z leśną - prosto od znajomej z działki
Ten tu obrazek poglądowy zrobiłam konkretnie duży - można kliknąć i nacieszać się kwieciem na całym ekranie.

Wcześniej, w tygodniu, odwiedziłam sklep ogrodniczy i zakupiłam niezbędne materiały. W domu czekały już:
- skrzynki oraz doniczki
- ziemia 20 litrów
- keramzyt 5 litrów

Do kupienia pozostał parasol. Jestem na 100% przekonana, że opisanego wcześniej ukropu nawet najbardziej odporne kwiaty nie wytrzymają.

Sadzenie
W sobotę rozpoczęłam wielkie sadzenie. Wyglądało to tak:
Upycham stokrotkę. O - tu oprócz kwiatów widać tą "drobnokościstość" z poprzedniego wpisu.
Łopatka wycięta z butelki po kwasie chlebowym.
Trwało to dobre parę godzin. Kompletny brak czucia w kończynach i tonę ziemi za pazurami wynagradza jednak widok zagospodarowanych skrzynek:

Tadaaaamm! A to i tak nie wszystko. Za skrzynkami ukryła się jeszcze lawenda, a niezapominajki w liczbie 7 czekają na przesadzenie.
Inauguracja sezonu rozpocznie się za tydzień, w niedzielę. Wtedy zostawię kwiaty na stałe na balkonie (teraz tylko w dzień sobie stoją). Mówicie co chcecie - niby przymrozków już nie będzie, ale wg prognozy poważnie ciepłe noce zaczną się od... zimnej Zośki :)

środa, 4 maja 2011

O tym, czy "chudy" to komplement i dlaczego nie.

Macie czasem myśli, że po zjedzeniu jednego pączka więcej będziecie wyglądać tak, jak on? Będę z wami szczera - ja nigdy tak nie myślałam. Do momentu, kiedy w pasie nie pojawiło się dziwne wzdęcie i już nie zniknęło. Okazało się, że jestem zdolna do tycia. Niestety - zdolna, ale tylko w wyselekcjonowanych obszarach i nie są to te, które w jakiś sposób zaspokajają moje poczucie estetyki.

Chudy i drobnokościsty. A to jest jakaś różnica?
Jestem drobnokoścista. Widać to od razu. Jeśli nawet miałabym problemy ze wzrokiem to inni mi to potwierdzą - niepytani nawet - "łooo ale ty chuda jesteś" (co ma być komplementem w moim kierunku, podczas, gdy  w drugą stronę: - "łooo, ale ty jesteś gruba" dziwnym trafem komplementem już nie jest).
  
Gdyby ktoś chciał sprawdzić jakiej jest budowy to łatwo zrobić test łapiąc za własny nadgarstek: jeśli palce - kciuk i środkowy - stykają się oznacza, że jesteśmy normalnej budowy ciała, jeśli  nachodzą na siebie - drobnokościstej, a gdy nie stykają się - masywnej. Oczywiście to sposób domowy, ale wydaje się w miarę sensowny. 

Wracając do komplementów - moja chudość zawsze była dla mnie problemem, tak jak dla innych nadmierna tusza. Podczas, gdy koleżanki stękały coś o grubych nogach i zakładały spódniczki ja wsadzałam tyłek w gacie, żeby zakryć moje pajęcze odnóża. Gdy one w kozaczku mogły spokojnie lansować się po śniegu ja mogłam jedynie udawać Kota w Butach. Sukienki? Glizda. Bluzki z dekoltem? A co w tym dekolcie? Wystające obojczyki?

Nie - nie głodziłam się nigdy. Myślę, że tu jest pies pogrzebany - chyba większość ludzi myśli, że mój wygląd jest efektem jakiegoś przemyślnego działania a rezultat w postaci "chudości" uświęconym celem, który nabożnie pielęgnuję poprzez jakieś drakońskie diety. Jem normalnie. Niestety - mój sposób jedzenia "normalnie" daje współbiesiadnikom jeszcze większe pole do pełnego dobrych intencji komplementowania mojego wyglądu...
To jadłam wczoraj - dieta, hiehie...
Co to znaczy "jeść normalnie"?
Jedzenie normalnie zwykle kojarzy się nam z planem: "śniadanie, obiad, kolacja", przy czym obiad dwudaniowy i do syta. Ja tak nie jem, bo... padłabym z głodu już przed południem. Jem kiedy jestem głodna i wygląda to mniej - więcej tak:
  • po wstaniu z łóżka (6-7)
  • trzy-cztery godziny później (9-10)
  • ok. trzy godziny później (13)
  • trzy-cztery godziny później (tu pojawia się obiad 16-17)
  • ok. trzy godziny później (20)
  • dwie-trzy godziny później (22-23 - opcja weekendowa)
Każdy z powyższych posiłków jest niewielki, aczkolwiek zaspokajający głód. Obiad jest "obszerniejszy", że się tak wyrażę, ale - i tak w porównaniu z dwudaniowcami - skromny. Do tego, jakby było mało, jem WOLNO. Nauczył mnie tego mój organizm - łapczywość zawsze jest ukarana - sensacje żołądkowe mam jak w banku. A wiadomo, że jak się je wolno to i mniej się zjada. Wiecie, że sygnał o tym, że nasz żołądek ma już dosyć idzie do mózgu około 20 minut? Jest sens wolnego jedzenia? ;)

...a tym popijałam
Takież to moje - jak wyżej - osobiste odżywianie powoduje, że przy stole nasłucham się zawsze komentarzy: "ooo, Ty to sobie możesz pozwolić", "dlaczego jesz tak mało - jesteś na diecie?" (aż ciśnie się na usta pytanie: czy czwarty posiłek tego dnia to "mało"), "ooo - no tak, kto jak zwykle nam został przy stole, ostatni..?". Swoją drogą bardzo niemiło się czuję, kiedy kończę sama posiłek a w międzyczasie wszystko znika ze stołu, podobnie jak część osób zza niego. Kompletne fopa i wbrew dobrym zwyczajom - zostawiać mnie samą z talerzem.

Podsumowując:
- jestem drobna
- jem mało, ale często
- jem wolno
- nie odchudzam się
- a jak za mało się ruszam to mi przyrasta nie tam, gdzie chcę
- mam problemy z butami (za szerokie)
- mam problemy z noszeniem spódnic
- nie mówiąc o biustonoszu... :/
- "chudy" to nie jest komplement
- hamburgery i czekolada działają na mnie w ten sam sposób, co na resztę ludzi - idzie w oponki.
- ale nogi i ręce dalej cienkie..:(

A z Wami - jak to jest? Macie problemy, kiedy ktoś o Was mówi "chuda"? Albo "gruba"? Albo w jakiś pocieszny sposób, który wcale nie jest pocieszny? I czy zostawiają Was przy stole, czy może zadają pytania w stylu "chcesz dokładeczki" taksując wzrokiem Waszą talię..? A może w ogóle macie to wszystko w nosie?

wtorek, 26 kwietnia 2011

Jak wdrażać swoje postanowienia?

Odpowiedź jest prosta: natychmiast! Moje oświadczenie z poprzedniego wpisu postanowiłam wdrożyć w życie od razu. Im szybciej - tym lepiej. Oszczędzamy sobie czasu na zbędne zastanawianie się. Przy okazji przetestowałam swoją silną wolę w warunkach bojowych - znaczy w święta. Wszędzie jajka w każdej możliwej postaci. Nie zjadłam. W domu czekały na mnie takie:


Ciekawostka: od dwóch, niezależnych osób usłyszałam zdanie, że moje działanie nie ma sensu. Dlaczego? Bo jedna osoba nic nie zmieni jeśli miliony jedzą jajka z klatek. Pomyślałam sobie, że gdyby ta teoria była prawdziwa do tej pory żylibyśmy w epoce nadrzewnej. Bo co komu po tym, co kamień łupał?

Parę rad - jak odróżnić jaja od zielononóżki od zwykłych? Jeśli kupujecie w nieopisanych opakowaniach czy na rynku, możecie je rozpoznać po kolorze skorupki - jajka te są bardzo jasne, lubi białe.

Przede wszystkim jednak poznajemy po kształcie - jajka są bardziej podłużne, niż pękate. Ogólnie sprawiają wrażenie takich delikatnych jajeczek, mniejszych niż te, które zwykle kupujemy z chowu klatkowego.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Jajka - oświadczenie

Oświadczam (jestem kurą, ale tak w realu jednak człowiekiem), że od dnia dzisiejszego nie jadam jajek z chowu klatkowego. Proszę nie podejrzewać tego, iż zostałam zmanipulowana ostatnimi akcjami protestacyjnymi - nie, te manifestacje i całe zamieszanie wokół kur w chowie klatkowym przepełniły po prostu czarę goryczy. Manifestacje uważam za słuszne, i mogę mieć tylko nadzieję, że przyniosą efekty. Trzeba mówić, uświadamiać, nie zgadzać się i zmieniać.

Ściskam Was Kochani!

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Wiosenne przesilenie

Snujemy się, pokładamy na kanapach i fotelach wyciągając nóżki do słonecznej plamy na dywanie. Niemrawo przetaczamy się do kuchni - czy my chcemy dzisiaj obiad? Nie... A co na kolację? Tost...
Na oknie wiosna, za oknem wiosna a u nas w domu- wiosenne przesilenie.




poniedziałek, 21 marca 2011

Ustawowe gazy

Dzisiaj wyciąg z relacji "co tam u mnie, Kochana", czyli rozmowy polsko - macedońskie (lekko zmoderowane) ;)

Wieści z Polski:
Od rana muszę się ukrywać. Po mieszkaniach chodzą goście od komina i gazu - ostatnio mi zaplombowali piecyk gazowy w łazience, bo mam za małe otworki w drzwiach. Tym razem ich nie wpuszczam - niech się walą durnie.
Jak wiadomo, obowiązują w naszym kraju przepisy że trzeba posiadać w drzwiach taką szparę (200cm2) na dole, jak się ma piecyk. A u nas tylko cztery otwory są, okazuje się - za małe.
Aleee... jest też przepis który zabrania umieszczania piecyka w tak małym pomieszczeniu jak moja łazienka. Piecyk jednakże jest i ma się dobrze, bo ktoś sprytny budując blok ominął ten paragraf wybijając dziurę do kuchni nad wanną. Dzięki temu kubatura pomieszczenia powiększa się o w/w kuchnię co daje legalny piecyk w klitkowatej łazience.
I taki głąb gazownik przyjdzie, pogmera sprzętem gazomierzącym przy rurach i mi znów zaplombuje piec, bo przepisu o dziurach w drzwiach się trzyma, ale ominięty w TOTALNIE OCZYWISTY, CWANIACKI sposób przepis o kubaturze łyka gładko jak gęś kluski.
Widocznie wg niego powietrze wlatuje do mojej łazienki tylko dołem (wiem wiem - cyrkulacja, ale czytajcie dalej) i w przypadku jego braku piec nie zaciągnie powietrza z wysokości więcej, niż metr od podłogi. I ulegnę zaduszeniu, zaczadzeniu i ch.j wi czemu mimo posiadania nowego pieca z czterema zabezpieczeniami, czujnika czadu i dziury w ścianie, przez która mogę przecisnąć trzy osoby na raz.
Paranoja!

Ciekawostka: dziura w ścianie, obok kratka wentylacyjna (gazownik kazał zrobić) oraz przewód kominowy. Dla dociekliwych dodam, że kolejna kratka wentylacyjna leży na lewo od rury.

Z ostatniej chwili: sąsiadce kazali wstawić w drzwi kratkę. KRATKĘ. Nie wycinać żadnych szpar, otworów. Czy to jakieś lobby łazienkowo-sanitarne? Podejrzewam, że gazownik ma po prostu problemy z obliczeniem pola powierzchni figur bardziej skomplikowanych geometrycznie, niż standardowy prostokąt.

Wieści z Macedonii:
U nas każda firma musi płacić opłatę RTV (jak nasz abonament) bez względu na to, czy posiada jakiś odbiornik, czy nie.

Bez komentarza


P.S. Mocne określenia użyte zostały z całkowitą premedytacją.

środa, 9 marca 2011

Kura wychodzi do ludzi

Wczoraj - ja, kura domestica, miałam swój ważny dzień. Kura wystawiła swoje malowanie na widok publiczny. Trema była, a jakże. W końcu tam wszyscy już zaprawieni w boju, a kura - co to czasem pazurem skrobie coś (niewiele i z rzadka) miała prezentować "dzieło".
Wystawa - jak to w Dzień Kobiet - dotyczyła kobiet. "Jej portret" - taki był tytuł i, jak się zapewne domyślacie, zostały zaprezentowane portrety. Przyznam się bez bicia - naskrobałam portret - pierwszy w moim życiu - na ostatnią chwilę, bom się zagapiła z terminem. Stres więc był wielki, bo nie dość, że to pierwszy raz, pierwszy portret to jeszcze nas (twórców) wypędzili na środek sali w celu rzucenia kilku słów o sobie i dziele. Uuułaaa... no tego nie było w planie. No nie było! I kura musiała wygdakać co tam naskrobała. Dla innych to pewnie żadne wielkie przeżycie - dla kury jednak to był chrzest bojowy.

Dziewczyna w berecie

Przetrwałam. Podobało mi się. I podobało się oglądającym! Można było sobie później z nimi porozmawiać, co też czyniłam z prawdziwą przyjemnością. Zupełnie jak z Wami w komentarzach :)

czwartek, 3 marca 2011

Coś na miły poranek

Kolega bloger - Krogulec14, prowadzący Plamkę Mazurka, umieścił u siebie zdjęcie i zaproponował dopisanie do niego o czymże bobry knują. Ponieważ ja lubię takie historie - o czym możecie się przekonać na przykład we wpisie o sierpówce (bardzo krótki monolog), albo na blogu gdzie gadam z Mężem, postanowiłam trochę ruszyć wyobraźnią i poprawić sobie smętny nastrój. Dodam, że jest to odpowiedź na zarzuty o szkodliwości drążenia przez bobry nor w wałach przeciwpowodziowych.
Oryginał zdjęcia: Piotr Dombrowski

Miłego dnia!

środa, 2 marca 2011

Taka smutna historia

W minioną sobotę postanowiłam sobie zrobić kolejny wpis o moich domowych sprawach. Niestety - pewne okoliczności sprawiły, że cała moja uwaga skupiła się na małym, poturbowanym stworzeniu, które jakimś cudem znalazło się na naszej (mojej i Męża) drodze do sklepu.Uznałam, że historię tą podeślę do blogowego znajomego, którego internetowy dziennik bardziej odpowiada tematycznie tego typu wpisom. Jednocześnie chcę Was zaprosić do zajrzenia tam. Ja wiem, że moja historia wesoła nie jest, ale znajdziecie tam też mnóstwo innych, przepięknych wpisów i zdjęć - ptasich przeważnie -> Plamka Mazurka - historia kury i krogulca.

niedziela, 20 lutego 2011

Garnki do szuflady marsz!

Dzisiaj obiecane refleksje o parowaniu i pierwszy przepis.
Po miesiącu z hakiem używania urządzenia (o którym można czytać w poście niżej) z zaskoczeniem odkryłam, że od miesiąca nie kupiłam oleju. Ba, ciągle mam zapas w otwartej butelce! Używam go - a jakże, ale nie do smażenia. Robię z jego użyciem marynatę, w której trzymam mięso przed przyrządzeniem. Do rzeczy zatem.

Filety z kurczaka z ryżem i warzywami

Składniki:
- pierś z kurczaka
- warzywa sezonowe (do wyboru: marchew, pietruszka, por, fasolka szparagowa, cząstki kalafiora, brokuły, brukselka) lub zimą - mieszanka w mrożonce.
- 150g ryżu białego długoziarnistego

do marynaty:
- olej 2 łyżki
- sól, pieprz
- papryka słodka
- czosnek (opcjonalnie)

Przygotowanie:
pierś z kurczaka kroimy na części, które po lekkim rozbiciu dadzą nam kotlety pożądanej przez nas wielkości. Umiejscawiamy je w jakimś naczyniu, zalewamy olejem, solimy, przyprawiamy pieprzem i papryką (nie bójcie się sypać dużo papryki - łyżeczka czubata nie jest zła :)), wyciskamy ząbek czosnku - jeśli ktoś lubi. Mieszamy, odstawiamy do lodówki.

Szykujemy ryż.
Przed gotowaniem ryżu na sypko należy pamiętać o dokładnym jego wypłukaniu z pozostałości po polerowaniu ziaren - gdy tego nie zrobimy ryż się nam najzwyczajniej w świecie poskleja.
Wsypujemy go do pojemnika przeznaczonego do parowania ryżu, zalewamy 300ml lekko osolonej wody. Ryż zwykle gotuje się w proporcji 1:2 ale szczerze mówiąc wszystko zależy od jego rodzaju - czasem ryż nie wchłonął mi całej wody, ale się zupełnie tym nie przejmowałam :)

Warzywa kroimy w kostkę, por w krążki, kwiatom rozdzielamy różyczki, tudzież wyciągamy mrożonkę. Można warzywa lekko posolić i posypać ziółkami - wszystko zależy od preferencji, ja czasem solę, czasem nie.

Do parowaru pakujemy najpierw ryż (on gotuje się najdłużej). Nastawiamy parowar na 12-15 minut. Po tym czasie dokładamy kurczaka i warzywa. Nastawiamy na 18 minut. Nastawiam czas dwa razy, żeby nie pilnować zegarka - samo mi piknie, kiedy trzeba będzie dokładać następną partię.

Wskazówki:
1. Najlepiej, gdy kurczak poleży w marynacie całą noc. Jeśli nie mamy czasu włóżmy go w przyprawy chociaż na 15 minut.
2. Zamiast kurczaka można użyć rozbitego schabu. Wtedy jednak zaczynamy jego parowanie razem z ryżem.
3. Kwiaty (kalafior, brokuły) miękną szybciej, niż inne warzywa. Jeśli zauważycie, że odwalają klapę przy powyższym czasie parowania dorzucajcie je osobno na ok 12 minut przed końcem gotowania.

Z powodu mojego kwiecistego opisu może się Wam wydawać początkowo, że jest z tym cała masa roboty. Nieee - zobaczcie - nie stoicie nad patelnią kotletem, nie mieszacie w garnkach, nic się nie przypala :) Wstawiacie, wychodzicie, parowar piknie - wstawiacie drugą warstwę i znowu wychodzicie.

Powyższy przepis jest do wykonania w wersji na zwykłe garnki i patelnię teflonową :)

wtorek, 25 stycznia 2011

Steampunk w wydaniu kuchennym

Gotujemy na parze. Od jakiegoś czasu. Wszystko dzięki naszemu nowemu nabytkowi - parowarowi.
Historia zaczęła się w zasadzie od moich problemów trawiennych (pomińmy opisy) oraz każdorazowego odchorowywania babcinych obiadów. Obiadów, których główny składnik to tłuszcz. Wszystko jest dla ludzi - ja rozumiem, ale kotleciki, które jak gąbki naciągnąwszy tłuszczu po naciśnięciu roztaczają wokół siebie kałużę oleju... to nie dla mnie. No i nie dla Męża. Postanowiliśmy zmienić dietę na lekkostrawną, a co za tym idzie: gotować na parze.

Ślipilismy w Internet, czytaliśmy opinie, sprawdzaliśmy dostępność przepisów (ku mojemu zaskoczeniu przepisów na potrawy parowarowane jest sporo). Wybraliśmy się nawet na tournee po sklepach w celu bezpośredniej konfrontacji z maszyną parującą. Ta wycieczka była potrzebna - zdecydowaliśmy się na ten a nie inny model dzięki temu, że mogliśmy pomacać, obejrzeć, sprawdzić, czy to czego chcemy jest solidne. I zakupiliśmy. Od razu napiszę, że w sklepie Internetowym. Było ok 100 PLN taniej!
Model ten oto:

fotka z Internetu

Jesteśmy dopiero na początku eksperymentowania, aleee... mogę Wam od razu napisać, że parowane produkty zaskakują smakiem. Wszystkie są bardziej intensywne. Takie ziemniaki potrafią zszokować - są smaczne jak z ogniska. W dodatku jemy bez soli albo z bardzo małą ilością (wszystko mniej solimy, bo cała sól zostaje na/w warzywie, czy mięsie). Ryba - pycha, kurczak - to samo, schab wyszedł rewelacyjny. Może jest nam łatwiej zaakceptować te smaki, bo postanowiliśmy ograniczyć sól i wyeliminować glutaminian, ale w sumie mogę polecić taki eksperyment każdemu.

Najistotniejszą rzeczą, jaką zauważyłam to to, że po jedzeniu nie mamy uczucia przejedzenia, czy ciężkości w brzuchu. Mąż mój jest zaskoczony wręcz, że jem więcej i nic mi nie jest (zwykle było). Zmieniły się nam także proporcje na talerzach - teraz większą część zajmują nam warzywa. Muszę się jeszcze nauczyć, jak toto sobie przyprawiać (te ziemniaki, czy warzywka), żeby nie było monotonnie. Z mięsami radzę sobie idealnie.

No i desery. W zestawie są takie kubeczki szklane z pokrywkami. Można w nich przyrządzać różności. Do tej pory zrobiliśmy dwie różności: banany w plasterkach z czekoladą (skompresowana wersja bananów zapiekanych z czekoladą) oraz ciasto czekoladowe. To drugie mnie zaskoczyło. Nie dość że jak ciasto, nie dość że bez proszków do pieczenia to jeszcze wyszło z kubeczków bezczelnie podnosząc pokrywki. Było mniam!

Teraz Kochane, czekam na jakieś fajne, sprawdzone przepisy (Doro - te kulki rybne obowiązkowo!).

A tak zmieniając temat z parowania na pieczenie to jutro piekę chleb. W końcu zrobiłam zakwas.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Styczeń

Jeśli cały rok ma być taki, jak jego początek... to ja wysiadam.
Miliony rzeczy na raz. Nie mam czasu, by usiąść i spokojnie napisać na blogu chociaż kilka słów. Dzisiaj postanowiłam dać znak życia.
Zaglądam do Was - drodzy znajomi blogowi - czytam, czasem jakiś komentarz zostawię, a sama u siebie nic nie majstruję. Od piątku spiętrzenie różnych spraw osiągnęło apopgeum - stwierdziłam więc, że wszystko mi jedno, czy doba jest za krótka, czy nie... Trzeba robić wpis!

W skrócie o życiu domowej kury na przełomie lat i początku roku obecnego:

- terma gazowa zmieniona
- dieta zmieniona (dieta w rozumieniu: "sposób odżywiania")
- Mąż ten sam (tutaj żadnych zmian absolutnie nie przewiduję)
- kura się zapisała do biblioteki, vat na książki wzrósł - o tym osobny wpis będzie
- kura szuka dodatkowej pracy

To taka część tego, co się dzieje w tych ostatnich dwóch tygodniach.
Postaram się napisać jeszcze w tym tygodniu o pożywianiu się (kupiliśmy parowar i koniecznie muszę opisać jak toto gotuje i jak smakuje "uparowane" jedzenie) oraz o książkach i bibliotece, do której doczłapałam w końcu.

Ściskam Was kurzo - właśnie próbuję nowym kremem likwidować kurze łapki, ale to chyba wpisane jest na stałe w moją osobę :)