sobota, 15 września 2012

Z kury nie da się zrobić buldożera - o granicach poszukiwania pracy


Jestem ledwo żywa. Boli mnie każdy mięsień - nawet ten, którego istnienia nie podejrzewałam. Cud, że siedzę przy stole, klikam w laptop i nie spadam z krzesła. Nie jest to efekt nowego zestawu ćwiczeń - jest to efekt pewnej pracy, którą właśnie dzisiaj mam zamiar zakończyć (czego będziecie prawie że świadkami) po trzech dniach buldożerowania. 
Zacznijmy jednak od początku...


Malarka - dekoratorka. Brzmi ciekawie.
Na pewnym portalu odnalazłam ogłoszenie o pracę. Zaciekawiło mnie, ponieważ nawiązywało do wystroju wnętrz i działań malarsko dekoratorskich. Czy może być coś fajniejszego dla kury, która maluje i dekoruje (w trochę mniejszym co prawda zakresie, ale jednak) i do tego uwielbia architekturę wnętrz? Pytanie retoryczne. Praca z innymi paniami również wydawała mi się czymś ciekawym i zachęcającym - podjęłam zatem wyzwanie - czas na nowe!

Początek - może trzeba się rozkręcić? A gdzie są te panie?
Zajeżdżam do pierwszej pracy. Dostaję ciuszki i poznaję "szefa" (o tym dalej). Wkraczam na pole walki malarsko dekoratorskiej. Bardziej malarskiej. Uczę się jak po kolei obskoczyć ściany: grunt, potem farba (dół, góra, kąty pędzlem i wałek po całości). To samo z sufitami. Malowaliście kiedyś wałkiem na kiju? Trudne, ale z czasem - myślę - będzie tylko lepiej. W końcu nie raz malowałam mieszkanie... Na drugi dzień ledwo ruszam ręką i nogą.  Na szczęście to tylko jeden mały pokój. Ale nie! Haaaa - niespodzianka, to będzie mały pokój i salon. I kuchnia. I balkon. Plany zmieniają się jak w kalejdoskopie. Zaczynam obskakiwać salon. Ściany, sufit, potem kuchnia oraz oklejanie okien, zaczynam nawet szpachlować ubytki w ścianach. Pan ma widać zaufanie do mnie i widzi moją wprawną rękę. Tylko ja nie widzę drabiny - wszystko obskakuję na taborecie. Malarz bez drabiny - strange... Zjawia się drugi pan i obskakuje balkon. Ale zaraz zaraz - gdzie te panie z którymi miałam pracować? Hm. Nie ma. To znaczy gdzieś tam jest ktoś podobno, ale teraz nie może. 
Po trzech dniach dostaję umowę o dzieło i pieniążek. Robię przerwę na planowany urlop. Po urlopie czeka mnie następna praca. Jeszcze żyję w słodkiej nieświadomości.

Urlop dla najlepszych.
Tydzień urlopu - pierwszy od kilku lat wyjazd, który postanowiliśmy spędzić aktywnie. Na rowerach w górach. Wczasy Iron Mana - tyle powiem teraz, bo to temat na cały wpis. To był najlepszy wyjazd w moim życiu. Stwierdziłam, że po tym, czego dokonałam w górach (i padłam) malowanie wałkiem sufitu może okazać się pikusiem. Dam radę! Czas ruszyć do następnej pracy. Telefon - zaczynam od środy.

Środa grozy.
Jestem uprzedzona, że praca jest daleko. Zaiste. Ponad godzina w jedną stronę. Wkraczam do mieszkania i tu dociera do mnie, że halo - że remont? Generalny??? Zaczynam przysłuchiwać się ustaleniom: nowa instalacja, panele, płytki, gładzie, malowanie: trzy pokoje, kuchnia, przedpokój. Dwa tygodnie. Hehe - no ale ja z tymi pędzelkami i wałkami to zaraz, zaraz - chyba nie teraz? Jednak teraz, bo gruntowanie mam obcykane, działałam zatem wałkiem i wałkuję ściany. Wisienka na torcie: odrywanie listew przypodłogowych. Że jaaa??? Tym łomem co sięga mi do pasa? No ja. I rwę te listwy. Jestem dobra - tak sobie myślę. Ale myślę też, że na listwach się nie skończy. Jestem na nogach od 7 rano. Zbliża się siedemnasta, a końca nie widać - okazuje się, że idziemy na piwo. Za trzy godziny. Acha - myślę sobie - to żeby przypadkiem nie zerwać się wcześniej do domu. Stwierdzam - co mi tam, może integracja się przyda, bo wrażenia zaczynam mieć nienajlepsze. I po tym wieczorze takie pozostają.

Czwartek pożogi.
Start o dziewiątej. Zjawiam się piętnaście po i słyszę, że oni tam już od dawna są (15 minut to może być dawno dla ludzi z zanikami pamięci). Dzisiaj - niespodzianka. Gładzie. WTF? Znaczy wiem co to jest, ale robienie gładzi przez laika? Może trzeba się naumieć. Ale gdzie ta malarka - dekoratorka, którą mam być? Co jest grane?
Jadę z gładziami na poziomie zero - od podłogi znaczy taki pasek. Początkowo kulejąco, ale na trzeciej ścianie osiągam efekt, który mnie, jako estetkę zadowala w całej rozciągłości - gładko i równo. Jako informację zwrotną na temat jakości mojej pracy słyszę, że w porównaniu do gładzi wykonanej przez "szefa" tooo... "to wiesz". Nie wiem i nie dowiaduję się. Wspomnę, że tarzam się non stop na kolanach, ręce mam ulepione gipsem, od rana jadłam jedną kanapkę. Wracam do domu w okolicach 22. Na bilety wydałam 20 złotych. Padam, wszystko mnie boli i nie mogę zasnąć ze zmęczenia. 

Piątkowa apokalipsa.
Na miejsce zajeżdżam sama. "Szef" musi coś załatwić od rana. Wiem na szczęście, co mam robić - zaczynam zatem szlifowanie narożników. Napieram dzielnie na poziomie zero. Tylko gdzie ten drugi koleś? Miał skakać pod sufitem! Mija pół godziny - zaczynam od gipsu wyglądać jak bałwan. I czuć się takoż. Zamieniam parę słów z właścicielką, która potwierdza moje niefajne wrażenia odnośnie "szefa": "Tak nieładnie mi powiedział przez telefon, co mam kupić". "Szef" zjawia się ostatecznie zaskoczony brakiem kolegi. Kolega - jak wnioskuję z rozmów telefonicznych - nie odbiera, nie zjawia się, ponieważ obrażony. Nie ma go i nie będzie. Wicie co to znaczy? Tak - muszę obskoczyć wszystkie krawędzie - również te pod sufitem. Papieru brakuje po godzinie, drabiny nie ma jak nie było. Dostaję na pocieszenie dwudziestopięciokilogramowy worek gładzi gipsowej, żebym mogła z jego pomocą sięgnąć ze stołka do sufitu. Pada propozycja, żeby dołożyć jeszcze jeden, więc z przerażeniem w oczach protestuję (jak ja będę przesuwać pięćdziesięciokilogramowy taboret?). Gips mam wszędzie. W nosie, uszach, oczach. Szarpię się z taboretem i workiem gładzi, zapieprzam z resztką papieru. Po czwartkowym szpachlowaniu mam pęcherze na łapach, po dzisiejszym szlifowaniu będę miała pylicę, zdarte paznokcie i z pewnością nie zawiążę sznurowadeł następnego dnia. Uprzedzam gościa, że wychodzę o 16. I wychodzę. 

Nie jestem buldożerem, co więcej - jestem kobietą.
Siedzę teraz przy stole z bólem w kręgosłupie i wszystkich mięśniach. Za chwilę definitywnie skończę tę przygodę "malarsko - dekoratorską", w której jedyną dekoracją są zdarte kolana, bąble na łapach i gips w uchu. Wykonam telefon i rozwiążę współpracę. A potem opiszę to w postscriptum. Nie muszę dodawać, że pracuję od trzech dni i nie dostałam umowy? Ciekawe, czy w ogóle dostanę pieniądze.

Przekonuję się znów, że intuicja i zmysł obserwacji to jest to, czym powinnam się kierować w życiu. Bo jak można pracować z kimś, kto beka, pluje na ulicy, do każdego wali na "ty", każe małej, chudej kobiecie robić  gładzie, rwać listwy łomem, taszczyć wiadra z wodą i do tego wszystkiego nie ma drabiny? Chyba to wszystko mówi mi: kuro, jesteś kurą, nie buldożerem. 50 kg wagi i 164 cm wzrostu to w najlepszym wypadku gęś wyścigowa, a wygląd zbliżony do buldożera osiągnę jedynie będąc w ciąży.

Horyzonty.
Myślałam, że pracując w korporacji trafiłam na dziwnych ludzi. Tamci byli z aspiracjami zawojowania branży za pomocą NLP i sterty książek o bogactwie leżącym na ulicy i we własnym wnętrzu jednocześnie. Tutaj natomiast było nie lepiej, tylko tematycznie inaczej. W ciągu kilku dni bezowocnego podejmowania dialogu usłyszałam jedynie zdanie na temat chciwości ludzi, którzy stracili pieniądze w Amber Gold oraz opinię, że mój facet nie będzie się zajmował rodzicami na starość, ponieważ ci kazali mu się usamodzielnić zaraz po studiach. Ogólnie wszyscy chcący zarabiać więcej to chciwi, bo jak komuś pieniędzy potrzeba to bóg da - tyle, żeby wystarczyło, chciwym natomiast zabierze. Usłyszałam również chrześcijański hiphop, co zlasowało mi mózg kompletnie. Tym samym "Majteczki w kropeczki" spadły na drugie miejsce mojej listy muzycznych koszmarów.

Czas na nowe.
Czy czuję się wykorzystana? Tak, zdecydowanie. Mam też pretensje do siebie, że nie powiedziałam tego wprost. Nie postawiłam jasnej granicy, choć z drugiej strony chciałam po prostu mieć pracę i parę groszy na życie. Następna lekcja i wniosek, który się nasuwa: stawiać granice i mówić nie. I już. Wracam do swoich grafik. Dlaczego nie miałabym właśnie  dla siebie wypruwać żył zamiast robić to na cudzy rachunek? Taka "przygoda" jak ta wyżej skutecznie mi to uświadomiła. 



7 komentarzy:

  1. No nie, jako kobieta zdecydowanie nie powinnaś tak ciężko harować.
    Ktoś tu sobie chciał ułatwić życie cedując ciężką robotę na Twoje barki.
    I tak podziwiam, że tyle dałaś radę, a kasa potrzebna, więc wyduś koniecznie! W końcu zapracowałaś!

    OdpowiedzUsuń
  2. O matko!
    Podziwiam i współczuję i wkurzam się również,że takie męsko-szowinistyczno niewiadomoco rzeczywiście egzystuje, może nawet gdzieś niedaleko...
    A kasę wyduś...."tymi ręcami" ją zarobiłaś!!!!
    Wspieram!!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. W tym tygodniu się rozstrzygnie kwestia ile. Rozmowa była krótka i treściwa. Poza tym trzymajcie kciuki za nową pracę!

    OdpowiedzUsuń
  4. Kciuki trzymam. Po rehabilitacji mnie to też będzie potrzebne ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale miałaś przeboje, faktycznie napracowałaś się, pieniądze konieczne się należą i to dobre! Ja się pocieszam czasami że jak człowiek nie wie to się czasami wpakuje w coś takiego ale doświadczenie szybko zyskuje:) Trzymam kciuki! Powodzenia! P.S. Niezły bajerant z tego gościa malarko-dekoratorka do gładzenia ścian...

    OdpowiedzUsuń
  6. Rany boskie!!!! Dobrze, ze zyjesz!!!!
    Co za ludzie... mam andzieje, ze juz doszlas do siebie kochana, w ogole to herbatki bym sie z Toba napila!!!! buuuuu :*

    OdpowiedzUsuń