poniedziałek, 29 listopada 2010

Sypnęło, że hej!

Dzisiejszy poranek zastałam w stanie lekkiego prószenia i mocnego wiania. Na ziemi śniegu nie leżało za dużo - był raczej sukcesywnie nadmuchiwany tu i tam, prognozy jednak zapowiadały pogorszenie pogody. Męża uprzedziłam, zasugerowałam obuwie "glan" i z ciężkim sercem wysłałam do pracy. Gdy zaczęłam się niepokoić, że nieborak nie daje znaku życia (teoretycznie prawie od godziny powinien być w pracy) złapałam za słuchawkę. Okazało się, że dopiero brnie z przystanku do roboty. Przesadziłam - idzie, ale wiatr go zamiata razem ze śniegiem.

Pomyślałam, że dobrze, że zdążyliśmy wczoraj wystawić karmnik dla ptaków, bo dzisiaj to noł czens, a i zwierzaki miałyby problem z napasieniem się przed mrozami. Śnieg sypał coraz bardziej, a ja zdecydowałam się na odśnieżenie balkonu. Wywaliłam z 50 szufelek śniegu. Usatysfakcjonowana posadziłam tyłek na kanapie, sięgnęłam po herbatkę a z dachu na mój wymieciony balonik rypnął piękny, śnieżny nawis. Żeby nie było: balkon po trzech godzinach odśnieżyłam po raz drugi. To, co widzę teraz to połączenie obu zasp - porannej i okołopołudniowej. Nie ma to jak aktywność fizyczna. Dodam, że śnieg wyrzucam górą, przez barierkę, bo moje słomki skutecznie uniemożliwiają mi wymiecenie go dołem.

Jednakże karmnikowi goście są dla mnie największą satysfakcją i mogę odśnieżać i cztery razy dziennie, jeśli tylko mam możliwość pogapienia się na ten radosny, ptasi harmider za oknem. Jeśli macie taką możliwość - wystawiajcie karmniki i dokarmiajcie ptaki zimą.

piątek, 26 listopada 2010

Kury (W)nioski

Poczytałam tak Wasze komentarze pod poprzednim postem i ciekawych rzeczy się dowiedziałam:

Ze względów ekonomicznych:

1. Koleżanka zamieszkująca Belgię jeździ na zakupy do Francji.
2. Koleżanka z Francji jeździ na zakupy do Niemiec.
3. Niemcy jeżdżą na zakupy (i w celach leczniczych) do Polski.
4. Gdyby nie odległość - pół Europy jeździłoby na zakupy do USA.
5. Ja chodzę na zakupy na rynek, ale bardziej dla możliwości wyboru, niż z racji szalonych upustów cenowych.

Poza tym:

6. W Polsce materiały budowlane są o połowę tańsze, niż w Belgii.
7. Dentyści też tańsi u nas, niż w Niemczech (od siebie dodam też, że są podobno lepsi).
8. Ciuchy znanych marek (i nie tylko) taniej kupuje się poza granicami naszego kraju (a jeśli nawet w tej samej - po przeliczeniu - cenie to po prostu jest to kuriozum).
9. We Francji lepiej nie chorować.
10. W Niemczech praca i posiadanie dzieci (na raz) to nie problem.

Teraz jeszcze dodam coś o imporcie - eksporcie i cenach. Z założenia produkty importowane z zachodu są droższe (co teoretyczne jest następstwem wyższych kosztów produkcji i wyższego poziomu życia tamże). Ale nie jest to do końca prawda i nie w każdym przypadku.
Rozmawiałam ostatnio z dziewczyną, której rodzina prowadzi gospodarstwo ekologiczne. Głównie hodowla krów i świń. Z takich zdrowych gospodarstw w Polsce zwierzęta trafiają GŁÓWNIE na eksport. Polska zaś przetwarza oraz importuje mięso z hodowli raczej mało ekologicznych żeby było TANIEJ. Co prawda produkty z upraw ekologicznych, czy hodowli trafiają też do naszych sklepów ale ich ceny są dużo wyższe od standardowych.

środa, 24 listopada 2010

Kasa na pranie czy pranie kasy?

Treść poniższego posta to list. List, którego treść dotyczy zarówno mnie, jak i milionów innych ludzi w naszym kraju - dlatego chciałabym się podzielić nim na blogu...

piękna pralnica

Jestem taką sobie zwykłą kurą domową prowadzącą jednoosobową działalność gospodarczą. Dziś rano rozmawiałam chwileczkę z moją przyjaciółką mieszkającą we Francji i zasępiłam się mocno. Napiszę dlaczego - a sprawa jest tak przyziemna, że aż bolesna.

Koleżanka, zarabiająca nieco więcej niż połowa francuskiej najniższej płacy - około 650 euro netto - kupiła sobie pralkę. Pralka kosztowała ją 320 euro. Ta sama (identyczna) pralka w naszym kraju kosztuje około 1200 PLN (przeliczając na euro cena podobna). Jednakże w Polsce połowa a nawet i cała najniższa płaca nie pozwala na kupienie sobie tego urządzenia!
Proszę teraz bardzo, żeby ktoś wytłumaczył mi dlaczego tak jest? I od razu uprzedzam, że powoływanie się na uwarunkowania ekonomiczne (zielona wyspa, hehe - to chyba o Irlandii), historyczne i społeczne mało do mnie będą przemawiać. Bo ja żyję tu i teraz. W cywilizowanym kraju, gdzie pranie w rzece to odległa przeszłość, jak mniemam. Dlaczego mamy ceny europejskie a płace polskie? Czy ja jestem innym człowiekiem, niż ten zza zachodniej granicy i mam inne potrzeby, niż ludzie we Francji, czy Wielkiej Brytanii? Dlaczego wymaga się od nas, żebyśmy cały miesiąc żyli za tyle, za ile ludzie na zachodzie robią tygodniowe zakupy?

Bardzo lubię przeliczać sobie płace i wydatki - tam i tu - w skali 1:1. Tam (we Francji), zarabiając 650 euro można kupić sobie dwie pralki a za 50 euro wyjechać z marketu z koszem zakupów załadowanym po brzegi. Tymczasem za powyższą kwotę w złotówkach, tutaj nie stać mnie nawet na jedną nową pralkę a wydając 50 złotych mogę najwyżej narobić hałasu trzema produktami obijającymi się na dnie koszyka.

Nie zgadzam się na taki stan rzeczy i zgadzać się nie będę, ponieważ nie czuję się w niczym gorsza od ludzi mieszkających w innych krajach UE, a moje potrzeby życiowe są takie same.

P.S. zdaję sobie sprawę że płaca minimalna we Francji to jedna z najwyższych płac w Europie, i że są kraje w których jest gorzej - to jednak nie zmienia mojego podejścia do sprawy.

P.S. DO WPISU - Psiapsiółko Kochana, jeśli się tu w liczbach pomyliłam to naprostuj komentarzem.

czwartek, 18 listopada 2010

Przepis na dobre kanapki ;)

Gdyby ktoś poszukiwał przepisu na kanapki, zamieściłam takowy w "Dialogach przy stole" .
Liczę, że niektórym chociaż trochę humor poprawię przy tych zaokiennych szarościach.

Ściskam!
Kokoko.

P.S. Ponieważ ten wpis odwiedzany jest tłumnie w celu - jak podejrzewam - odnalezienia przepisów na PRAWDZIWE kanapki, umieściłam na blogu nowy wpis dotyczący tegoż. Zapraszam do lektury: jak można lekko urozmaicić kanapki do pracy.

środa, 10 listopada 2010

Wyjazdy, przyjazdy, rozjazdy.

Przerwa mi się zrobiła z wpisami i ogromne zaległości w czytaniu koleżanek "po fachu" - drogich blogowiczek. Powodem był mój weekendowy wyjazd, który - jak to każdy wyjazd - wyłącza mnie z użycia na jego czas + trzy dni przed i trzy dni po. Bo trzeba zaplanować, spakować, pozałatwiać, zakupić wszystko, co jest potrzebne na wyprawę a potem, po powrocie, trzeba wypakować, znów załatwiać, wyprać ciuchy i zakupić produkty, których nie ma w lodówce z racji skonsumowania przez pozostającego w domu Męża.

Wyjazd na jaki się wybrałam to trzy dni w przeuroczym miejscu - Łucznicy. Nie będę opisywać tutaj ze szczegółami tego co tam robiłam, umieszczę to na blogu pracowni - Artefaktorii, a tu opiszę wrażenia osobiste, wyjazdowe.

Pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy to wniosek, że za mało wyjeżdżam. Fakt - jestem domatorką i nigdzie nie jest mi lepiej niż w domu, aleee... No właśnie. Moje wyjazdy - im jestem starsza, tym są rzadsze. Były kiedyś kolonie, zimowiska, wczasy z rodzicami, dziadkami... a teraz - człowieku martw się sam i kombinuj :) Wykombinowałam sobie zatem połaczenie przyjemnego z pożytecznymi wybrałam się do ośrodka - wyżej wymienionego - w Łucznicy. I co? No ano - to, co najpiękniejsze na wyjeździe...

Śniadanie, obiad i kolacja - bez otwierania lodówki i mieszania w garnkach. Pyszne, domowe jedzenie włącznie z możliwością skosztowania chleba własnego wypieku (nie musiałam go piec ja - hurraaa!). I te obiady gotowane na piecu opalanym drewnem - rispekt dla pań kucharek!
Brak dylematów, co na siebie włożyć, bo ciuchów na trzy dni nie ma zbyt wiele do wyboru.
Nowi znajomi i starzy znajomi (jedna taka, co tu zagląda i się wpisuje - Aleksandrocholik - co to się za nią stęskniłam i mogłam wreszcie pobyć te trzy dni w jej towarzystwie nadrabiając zaległości ;) ).
Las, park, co w nim liście opadły, ale nadal przepiękny.
Dłuugie wieczory przy winku, ciasteczkach i babskich ploteczkach na żywo (tu też mamy babskie ploteczki, ale mniej na żywo).

Każdego dnia uczyłam się i odpoczywałam - nie musiałam myśleć o praniu, gotowaniu i innych zajęciach. Minus taki, że za Mężem tęskniłam, bo my takie nierozłączki. Ale on w końcu mógł sobie pobyć sam i nikt go od komputera przez te trzy dni nie odciągał. Teraz za to musiał kupić sobie krople do oczu (że niby w pracy mu tak suche oko dokucza, hehe).

Wracając, Warszawa - jak zwykle - powitała nas (mnie i koleżankę) pogodą pod zdechłym Azorkiem. Tam jak nie wieje, to zimno i deszcz pada. Nie to jednak było istotne. W przerwie między jednym a drugim pociągiem zaplanowałam wizytę na otwarciu pewnego zacnego miejsca oraz umówiłam się z koleżanką Anullą, co było najważniejszym punktem programu. Spotkanie zapoznawcze - mimo iż krótkie z racji rozjazdów - mogę zaliczyć do wielkiego sukcesu. Żadna z nas nie okazała się podejrzanym brodatym facetem/kobietą po sześćdziesiątce łypiącym jak tu wydłubać nerkę potencjalnej ofierze. Do domów rozjechałyśmy się z pełnym kompletem narządów wewnętrznych. I pełne wrażeń rzecz jasna. Już umówiłyśmy się na dłuższe spotkanie - termin do uzgodnienia - bo mało nam!

Perspektywa częstszych wyjazdów zaczyna być zatem bardziej namacalna. I jeśli nawet będzie to Warszawa to żadna pogoda mi nie straszna. Byle ciepłe miejsce do siedzenia było. Podstawa to dobre towarzystwo.