wtorek, 13 lipca 2010

Rowerowo

Zaczęło się od poszukiwania licznika, który został wcześniej zdjęty w celu zakupienia baterii. Teraz - bardzo dobrze schowany - czekał na odnalezienie. Pół mieszkania zostało przekopane z efektem marnym. W związku z tym Mąż poszedł do pobliskiego sklepu rowerowego w celu "zorientowania się" co tam mają i ewentualnie nabycia owego niezbędnego elementu roweru. Bo muszę tu nadmienić, że Mąż nie wsiadłby na rower bez licznika. Taki rower jest bezużyteczny wręcz. No bo jak tu kontrolować statystyki? Jeśli nie wiadomo ile jest przejechanych kilometrów i z jaką prędkością (średnią oraz maksymalną) - jeżdżenie jest po prostu bezcelowe ;) Śmiać się mogłam tylko, że nie może sobie mój drogi Mąż zrobić zrzutu ekranu, coby wysłać zaraz któremuś koledze do wiadomości. I przestałam się śmiać w tą właśnie sobotę, kiedy wrócił z nowym licznikiem pokazującym te wszystkie średnie, maksymalne i sumy (wielkimi pięknymi cyframi), posiadającym adapter do kompa, przez który może swoje życiowe rekordy wrzucać na dysk twardy. Ucieszyło mnie jednak, że nie jest to licznik za 4000 PLN z pulsometrem, barometrem, lunetą i lewatywą. Na to nas nie stać.

My w roku 2009
Zaraz po zamontowaniu i zaprogramowaniu licznika Mąż wykazał sie natychmiastową chęcią wyjścia na rower. Z nieba żar - 33 stopnie w cieniu, ja od dwóch tygodni bezskutecznie stękająca o jeżdżeniu i tu nagle: cud! Poskromiłam samobójcze zapędy Męża do pedałowania w świat w tym diabelnym skwarze. Wyszliśmy dopiero przed 19:00. Przejażdżka była super. Oczywiście wyniki - jak na statsiarza przystało - musiały być odpowiednie. Gdy tylko okazało się, że dojeżdżając do domu mamy 28 km na liczniku musieliśmy "dokręcić" do 30 robiąc kółko po osiedlu.
Ogólnie - sobota była dniem przełomu, w niedzielę padł rekord pocenia a wczoraj rekord średniej prędkości na odcinku kilku kilometrów, ponieważ goniły nas gzy. Skubane grzały za nami nawet przy 24km/h. "W trzy dni zrobiliśmy tyle kilometrów, ile powinniśmy robić w jeden dzień"- to podsumowanie Męża. Noo - chciałabym tak, tylko nic innego bym nie robiła, tylko rowerowała pół dnia. Ale w końcu to on - nie ja - robił za czasów szkolnych 15 tys. kilometrów rocznie.

17 komentarzy:

  1. o jak dooobrze Wam, pod koniec wakacji wybiorę się do teściów, w lubelskiem są cudowne lasy rowerowe! wspaniały sport.

    OdpowiedzUsuń
  2. http://w230.wrzuta.pl/audio/6lt8jxDa9lc/queen_-_bicycle_race ? ;-)
    Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. jestem pod wrażeniem tej ilości kilometrów

    OdpowiedzUsuń
  4. Doro - tylko weź coś na kleszcze! Poza tym - zazdroszczę lasów - my tu musimy się rozjeździć, żeby w las uderzyć na wycieczkę szlakiem rowerowym (trzeba dojechać doń).

    Krogulcu - hehe - no fakt, idealnie pasuje :)

    Eire - dziennych naszych, czy rocznych Mężowych? Bo te dzienne - to jak napisałam - jeszcze za mało ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. ależ bym pojeździła na rowerze....zakaz mam na 3 miesiące...
    my w tamtym roku mieliśmy podobną zajawkę z rolkami...w jeden dzień tyle robiliśmy co powinniśmy w trzy...zakwasów o dziwo nie było:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Licznik jest urządzeniem tak samo niezbędnym do prawidłowego funkcjonowania roweru jak pompka do piłki lekarskiej;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Kaś - zwykle bywa tak, że chce nam się tego, czego akurat nie możemy. A na rolkach bym sobie pojeździła - od tego przynajmniej tyłek nie boli. Gorzej niestety z terenem - tu niestety występują pewne mocne ograniczenia. Po lesie nie poszalejesz.

    Nivejko - dla mojego Męża rower bez licznika to jak rower bez ...roweru :)

    OdpowiedzUsuń
  8. wszystkich, i dziennych, i rocznych. Dlaczego ja u ciebie nie moge komentarza uczynic pod URL adresem, tylko muszę się na google logowac?

    OdpowiedzUsuń
  9. Eire - normalnie nie wiem. Może to ja coś namieszałam i takie sobie ustawiłam wymagania? Sprawdzę.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ooooooooch :) super! Każdy powód jest dobry :) cieszę się, że miałaś miły dzień :) i dobrze, że poczekaliście do po 19tej :) udanych wycieczek :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Dzięki Mi - na razie wycieczki zawieszone do momentu spadku temperatury - wszystko jest tak nagrzane, że nawet późna godzina nie pomaga.

    OdpowiedzUsuń
  12. Luneta i lewatywa, ok, rozumiem, że niepotrzebne, ale przydałaby się jakaś łapka na gzy, zatrzęsienie tych stworzeń olbrzymie w tym roku!

    A swoją drogą rower fajna rzecz :))) ale te upały - niefajna....

    OdpowiedzUsuń
  13. Tak, Anullo - anihilator gzów by się przydał w tym liczniku. Podlatuje na odległość metra i: pyk! znika. :) Dzisiaj chłodno, może pójdę pojeździć...

    OdpowiedzUsuń
  14. Ja licznika nigdy nie potrzebowałam, ale przez to nigdy nie potrafiłam oszacować, ile kilometrów jestem w stanie przejechać bez zakwasów następnego dnia ;) Któregoś dnia się przekonałam, że spokojnie robię 25 km bez rozgrzewki, więc teraz podbudowana tym faktem jeżdżę częściej ;) Najbardziej tylko nie lubię wnoszenia roweru na drugie piętro po powrocie z wycieczki ;)

    OdpowiedzUsuń
  15. Didżejko, ja mam kłopoty z kręgosłupem i ostatnio zrezygnowałam z wnoszenia roweru na czwarte piętro. Zatrudniam do tego Męża :)
    A jeżdżenie samo w sobie jest cudownie odprężające. Nawet,jak trzeba przez kilka km uciekać przed gzami, czy innymi gryziujami.

    OdpowiedzUsuń
  16. Mąż wyczynowiec to i Ty się podciągniesz ;)

    OdpowiedzUsuń
  17. Beatto - no ba, przy Mężu się nie da czołgać w ogonie :)

    OdpowiedzUsuń