poniedziałek, 30 maja 2011

Pan Ziemniaczek

Przyznaję się do uwielbienia ziemniaka. A za takim młodym, polskim to przepadam! Z tego też powodu wczoraj wieczorem na kolację zjedliśmy młode ziemniaczki z sadzonym jajkiem i kefirem. A z tego, co zostało powstała wariacja nt. niemieckiej sałatki. Jest to dobry przepis na opróżnienie spiżarki przed "wekowym" sezonem.

Młode ziemniaczki są wielkości piłeczek pingpongowych, ale i tak są przepyszne.
 
Do wykonania sałatki będą nam potrzebne:
-ugotowane ziemniaki
-ogórki konserwowe
-cebula
-majonez

Ja dziwnym trafem zapomniałam o cebuli, ale w zamian dorzuciłam inne różności, które miałam w słoju z ogórkami: czosneczek, papryka, jakiś mini kabaczek (wszystko konserwowe - domowy wyrób).

Ziemniaczki tniemy w półplasterki (w zależności od wielkości oczywiście są to "pół" lub "ćwierć"...), ogórki w plasterki, cebulę w drobną kostkę. Nie napisałam proporcji, bo robimy to wg własnego gustu. Inne warzywa ze słoja tniemy jak leci :) Mieszamy całość z majonezem. Można posolić, popieprzyć do smaku. A potem - już tylko się opychać.
Smacznego!

P.S. Pamiętacie, jak pisałam o byciu chudym? Dzisiaj zmierzyłam - jestem do przodu (dosłownie i w przenośni) o 6 cm. Zastanawiam się, czy to kwestia przekroczenia magicznej granicy wieku (każdy ma inną - od razu zastrzegam), czy coś innego. Tak czy siak - czuję się dobrze.

sobota, 28 maja 2011

poniedziałek, 23 maja 2011

Przepraszamy rower

Od kiedy zrobiło się sucho i słonecznie nasze rowery zaczęły przejawiać ekscytację i zniecierpliwienie. Prychały oponkami i popuszczały olej z amortyzatorów. Rozpoczęliśmy zatem jeżdżenie.
Napiszę Wam co robić, a czego raczej nie jeśli chcemy zaprzyjaźnić się z rowerem np. po latach wożenia się spalinowcami, albo innym miejskim, państwowym ustrojstwem. Postarałam się napisać to tak, żeby zrozumiał każdy - to nie jest poradnik dla profesjonalistów.


Po pierwsze: przeprosić
Kiedy nasz rower został odstawiony do komórki i spędził tam spory kawałek swojej egzystencji musimy z nim porozmawiać. Jego wygląd może być dość przybijający: sflaczałe oponki, warstwa kurzu na siedzeniu, pajęczyny między szprychami i zamglone oko lampki, tudzież odblasku. Obraz nędzy i rozpaczy. Trzeba się przełamać i przeprosić za wciśniecie go w kąt za regał z wekami. I wyciągnąć na światło dzienne.

Po drugie: kąpiel
Wiadro z wodą i płyn do mycia naczyń na początek - tym należy potraktować naszego brudaska omijając łańcuch, korbowód (to to coś z pedałami) oraz wielotryb (to te zębate kółka na których porusza się łańcuch - tak ogólnie mówiąc). Czyścimy wszystko dokładnie nie zapominając że rama ma też spód i boki, a sam biedak rower posiada też zakurzone koła. Wszystko wycieramy do sucha. Dla skrajnych estetów polecam środki do woskowania i polerowania jeśli nasz przyjaciel ma wyglądać jak z salonu urody.
 
Korbowód
Wielotryb
Po trzecie: trochę czyszczącej chemii
Taka chemia to ważna rzecz :) Trzeba jej użyć do wyczyszczenia łańcucha, a potem innej do posmarowania łańcucha. Jeśli nasz łańcuch wygląda całkiem czysto - w końcu nie każdy jeździ po błocie i igliwiu - możemy go po prostu nasmarować. Jeśli jednak jest ulepiony i wygląda jak przeciągnięty przez komin i wytarzany w kompoście należy go wyczyścić. Robimy to benzyną ekstrakcyjną - tylko i wyłącznie - tudzież (dla tych, co mają znajomych mechaników samochodowych) płynem do czyszczenia silników. Pamiętajcie, że benzyna bardzo wysusza skórę, nie polecam również palić podczas tej czynności. Najlepiej byłoby łańcuch zdjąć. Jeśli jednak nie możemy to róbcie to megaostrożnie - benzyna plus rama to nie jest dobre połączenie.

Po czwarte: dostać się "pomiędzy"
Szczotki - takie wąskie, w stylu tych do samochodu (często ze skrobaczką z drugiej strony - ale jej nie używamy) są dobre do wymiziania rowerowi brudku i piachu spomiędzy tylnych zębatek. Dotyczy to oczywiście roweru z przerzutkami. Rowery bez przerzutek nie mają "pomiędzy" bo i nie mają wielu zębatek :)

Po piąte: smarujemy
Mimo, iż nasz przyjaciel zaczyna wyglądać jak człowiek muszę uprzedzić, że nim nie jest. Nie należy więc próbować karmić go olejem roślinnym aplikowanym w łańcuch. Do tego przeznaczone są smary do łańcucha po które należy się udać do rowerowych delikatesów. Taki smar dawkujemy od góry na ogniwka. Nadmiar wycieramy szmatką. Jeśli jakiś "fachowiec" przy próbie smarowania łańcucha będzie polecał ze znawstwem WD-40 musicie go jak najszybciej odseparować od Waszego roweru i  powiedzieć, że równie dobrze może się nim (tym WD) wysmarować pod pachą - efekt podobny.

Smarowidło
Po szóste: trzeba trochę pohamować
Sprawdzamy klocki hamulcowe. To te gumowe kawałki umocowane w szczękach, które dociskają się do obręczy, gdy hamujemy. Robimy to najpierw prozaicznie: naciskamy na rączkę hamulca i próbujemy przesunąć rower. Nie naciskajcie obu na raz - to nie wypali :D:D Hamulce badamy dopiero  teraz, bo obręcze mamy czyste i suche, więc nie grozi nam przypadkowy ślizg klocka na tłustej, czy brudnej powierzchni. Klocek to takie coś jak flek w bucie - jak się zedrze, trzeba wymienić. 

Ta czarna guma przy obręczy to klocek hamulcowy
Po siódme: pierdnąć w oponki
Kiedy uważamy, że nasz rower jest już czysty i nasmarowany napompujmy oponki. Tu może się pojawić pewien problem - potrzebna jest pompka a i to nie wszystko. To musi być WŁAŚCIWA pompka. Wszystko zależy od wentyla. Mamy trzy rodzaje wentyli: samochodowy (Schradera), Dunlopa i Presta. Pompkę należy dobrać do naszego wentylka - jeśli nie mamy pompki sprawdzamy, jaki to (w linkach powyżej na zdjęciu) i maszerujemy zakupić odpowiednią.
Sprytna pompka teleskopowa. Mała, ale wielka - nie macham jak wariat.
Teraz, gdy wszystko mamy już wyczyszczone i nasmarowane możemy udać się na naszą wycieczkę. Zrozumiałe jest, że gdy nadal coś nam puka, czy zgrzyta, a nie mamy odpowiednich umiejętności naprawy (albo chęci) to serwisujemy taki rower. Jeśli nie wiemy gdzie - można wejść do sklepu z częściami i zapytać. No i od czego mamy Internet? :)

Nie zapominajcie o światłach i odblaskach podczas jazdy o zmroku!

O "atrakcjach" po pierwszej jeździe i obolałym tyłku - następnym razem.

A Wy w ogóle jeździcie na rowerze?:D:D:D

wtorek, 17 maja 2011

Ojeje

Tytułowe "Ojeje" to odgłosy, jakie wydaję, kiedy myślę o umieszczeniu wpisu. Bo tyle rzeczy się dzieje, że nie wiem o czym pisać najpierw. Może będę dawkować. Dzisiaj podam Wam link do... innego bloga :) Oczywiście znajomego bloga, do którego już niektórzy z Was zaglądają - i bardzo dobrze, będę namawiać dalej. 
Jest to Plamka Mazurka i wpis o Targach Książki w Warszawie, a w zasadzie o jednej książce o wiele mówiącym tytule: "Kuna za kaloryferem". Link podaję Wam z lenistwa po prostu - żeby nie pisać TU, kiedy już jest napisane TAM :DDDDD. No... to może wrzucę jeszcze zdjęcie :P
 
Zagadka: kto jest na zdjęciach? Odpowiedzi "tłum ludzi" nie biorę pod uwagę :D

poniedziałek, 9 maja 2011

Kwiaty na balkon. Było ciężko. I będzie.

Mam balkon. Niby żadna rewelacja, prawda? Ale mam balkon półtora metra kwadratowego minus 1/3 zajmowana przez wentylator. Dwie osoby na stojąco wchodzą. Do tego patelnia (upał jak nie wiem co). Mimo to uparłam się na skrzynki z kwiatkami. Zeszły rok minął bezkwietnie (jak i poprzedni) i teraz powiedziałam, że sobie nie odpuszczę. Nie mam ogrodu, działki, wczasów. To chcę chociaż mieć te kwiatki na mikroskopijnym balkonie!

Balkon niczym pustynia Gobi
Jaki to komfort mieszkania na ostatnim piętrze - nie muszę pisać. Nikt nie tupie, nic nie spada z góry od sąsiadów. Tylko niebo nad głową. A z nieba... leje się latem piekielny żar! Balkon mam od strony południowo - zachodniej. Od godziny 12 słoneczko operuje niemiłosiernie. W dodatku szanowna administracja obcięła drzewo rosnące tuż obok do gołego - niemal - pnia. Pisałam o tym w zeszłym roku: bezmyślne przycinanie drzew. W tym roku drzewo ciężko odbiło i podejrzewam, że niedługo zakończy swój żywot. Małe, z rzadka rozmieszczone listki przestały dawać cień. Na parapecie mogę smażyć naleśniki. Największym wyzwaniem stało się więc kupienie kwiatów, które to wytrzymają. I nie będą to kaktusy!

Pelargonia, czy pelargonia? Oto jest pytanie...
W weekend wyprawiłam się na poszukiwanie odpowiednich kwiatów Zadanie nie było łatwe. Nie chciałam bowiem popularnych, wszystko-przetrzymujących pelargonii. Podreptałam na rynek i rzuciłam wyzwanie miłym paniom oferującym bogaty kwietny asortyment. Hoho - to była zabawa! Bo panie miały głównie... pelargonie! Ale udało się - wybrałam u nich trzy podstawowe gatunki. Resztę dokupiłam w ogrodniczym. W sumie skompletowałam całkiem spory zestaw:
- uczep rózgowaty - Bidens ferulifolia
- stokrotka afrykańska - Osteospermum
- kocanka drobnolistna - Helichrysum petiolare subsp. microphyllum
- komarzyca czyli plektrantus - Plectranthus
- gęsiówka orzęsiona - Arabis blepharophylla
- maciejka czyli lewkonia dwurożna - Matthiola bicornis (do wysiania)
- smagliczka nadmorska - Lobularia maritima (do wysiania)
- lawenda - niestety nie wiem, która to odmiana :(
- nieco wątły powój trójbarwny - Onvolvulus tricolor - 1 szt. z domowej hodowli
- niezapominajki - Myosotis - prawdopodobnie mieszaniec polnej z leśną - prosto od znajomej z działki
Ten tu obrazek poglądowy zrobiłam konkretnie duży - można kliknąć i nacieszać się kwieciem na całym ekranie.

Wcześniej, w tygodniu, odwiedziłam sklep ogrodniczy i zakupiłam niezbędne materiały. W domu czekały już:
- skrzynki oraz doniczki
- ziemia 20 litrów
- keramzyt 5 litrów

Do kupienia pozostał parasol. Jestem na 100% przekonana, że opisanego wcześniej ukropu nawet najbardziej odporne kwiaty nie wytrzymają.

Sadzenie
W sobotę rozpoczęłam wielkie sadzenie. Wyglądało to tak:
Upycham stokrotkę. O - tu oprócz kwiatów widać tą "drobnokościstość" z poprzedniego wpisu.
Łopatka wycięta z butelki po kwasie chlebowym.
Trwało to dobre parę godzin. Kompletny brak czucia w kończynach i tonę ziemi za pazurami wynagradza jednak widok zagospodarowanych skrzynek:

Tadaaaamm! A to i tak nie wszystko. Za skrzynkami ukryła się jeszcze lawenda, a niezapominajki w liczbie 7 czekają na przesadzenie.
Inauguracja sezonu rozpocznie się za tydzień, w niedzielę. Wtedy zostawię kwiaty na stałe na balkonie (teraz tylko w dzień sobie stoją). Mówicie co chcecie - niby przymrozków już nie będzie, ale wg prognozy poważnie ciepłe noce zaczną się od... zimnej Zośki :)

środa, 4 maja 2011

O tym, czy "chudy" to komplement i dlaczego nie.

Macie czasem myśli, że po zjedzeniu jednego pączka więcej będziecie wyglądać tak, jak on? Będę z wami szczera - ja nigdy tak nie myślałam. Do momentu, kiedy w pasie nie pojawiło się dziwne wzdęcie i już nie zniknęło. Okazało się, że jestem zdolna do tycia. Niestety - zdolna, ale tylko w wyselekcjonowanych obszarach i nie są to te, które w jakiś sposób zaspokajają moje poczucie estetyki.

Chudy i drobnokościsty. A to jest jakaś różnica?
Jestem drobnokoścista. Widać to od razu. Jeśli nawet miałabym problemy ze wzrokiem to inni mi to potwierdzą - niepytani nawet - "łooo ale ty chuda jesteś" (co ma być komplementem w moim kierunku, podczas, gdy  w drugą stronę: - "łooo, ale ty jesteś gruba" dziwnym trafem komplementem już nie jest).
  
Gdyby ktoś chciał sprawdzić jakiej jest budowy to łatwo zrobić test łapiąc za własny nadgarstek: jeśli palce - kciuk i środkowy - stykają się oznacza, że jesteśmy normalnej budowy ciała, jeśli  nachodzą na siebie - drobnokościstej, a gdy nie stykają się - masywnej. Oczywiście to sposób domowy, ale wydaje się w miarę sensowny. 

Wracając do komplementów - moja chudość zawsze była dla mnie problemem, tak jak dla innych nadmierna tusza. Podczas, gdy koleżanki stękały coś o grubych nogach i zakładały spódniczki ja wsadzałam tyłek w gacie, żeby zakryć moje pajęcze odnóża. Gdy one w kozaczku mogły spokojnie lansować się po śniegu ja mogłam jedynie udawać Kota w Butach. Sukienki? Glizda. Bluzki z dekoltem? A co w tym dekolcie? Wystające obojczyki?

Nie - nie głodziłam się nigdy. Myślę, że tu jest pies pogrzebany - chyba większość ludzi myśli, że mój wygląd jest efektem jakiegoś przemyślnego działania a rezultat w postaci "chudości" uświęconym celem, który nabożnie pielęgnuję poprzez jakieś drakońskie diety. Jem normalnie. Niestety - mój sposób jedzenia "normalnie" daje współbiesiadnikom jeszcze większe pole do pełnego dobrych intencji komplementowania mojego wyglądu...
To jadłam wczoraj - dieta, hiehie...
Co to znaczy "jeść normalnie"?
Jedzenie normalnie zwykle kojarzy się nam z planem: "śniadanie, obiad, kolacja", przy czym obiad dwudaniowy i do syta. Ja tak nie jem, bo... padłabym z głodu już przed południem. Jem kiedy jestem głodna i wygląda to mniej - więcej tak:
  • po wstaniu z łóżka (6-7)
  • trzy-cztery godziny później (9-10)
  • ok. trzy godziny później (13)
  • trzy-cztery godziny później (tu pojawia się obiad 16-17)
  • ok. trzy godziny później (20)
  • dwie-trzy godziny później (22-23 - opcja weekendowa)
Każdy z powyższych posiłków jest niewielki, aczkolwiek zaspokajający głód. Obiad jest "obszerniejszy", że się tak wyrażę, ale - i tak w porównaniu z dwudaniowcami - skromny. Do tego, jakby było mało, jem WOLNO. Nauczył mnie tego mój organizm - łapczywość zawsze jest ukarana - sensacje żołądkowe mam jak w banku. A wiadomo, że jak się je wolno to i mniej się zjada. Wiecie, że sygnał o tym, że nasz żołądek ma już dosyć idzie do mózgu około 20 minut? Jest sens wolnego jedzenia? ;)

...a tym popijałam
Takież to moje - jak wyżej - osobiste odżywianie powoduje, że przy stole nasłucham się zawsze komentarzy: "ooo, Ty to sobie możesz pozwolić", "dlaczego jesz tak mało - jesteś na diecie?" (aż ciśnie się na usta pytanie: czy czwarty posiłek tego dnia to "mało"), "ooo - no tak, kto jak zwykle nam został przy stole, ostatni..?". Swoją drogą bardzo niemiło się czuję, kiedy kończę sama posiłek a w międzyczasie wszystko znika ze stołu, podobnie jak część osób zza niego. Kompletne fopa i wbrew dobrym zwyczajom - zostawiać mnie samą z talerzem.

Podsumowując:
- jestem drobna
- jem mało, ale często
- jem wolno
- nie odchudzam się
- a jak za mało się ruszam to mi przyrasta nie tam, gdzie chcę
- mam problemy z butami (za szerokie)
- mam problemy z noszeniem spódnic
- nie mówiąc o biustonoszu... :/
- "chudy" to nie jest komplement
- hamburgery i czekolada działają na mnie w ten sam sposób, co na resztę ludzi - idzie w oponki.
- ale nogi i ręce dalej cienkie..:(

A z Wami - jak to jest? Macie problemy, kiedy ktoś o Was mówi "chuda"? Albo "gruba"? Albo w jakiś pocieszny sposób, który wcale nie jest pocieszny? I czy zostawiają Was przy stole, czy może zadają pytania w stylu "chcesz dokładeczki" taksując wzrokiem Waszą talię..? A może w ogóle macie to wszystko w nosie?