niedziela, 25 lipca 2010

Wczasy, kolonie, obozy...

Ostatnie upały dały wszystkim w kość. Mi również, co objawiło się całkowitym zaprzestaniem blogowania. Nigdzie nie wyjechałam - nie, nie - nic z tych rzeczy. Po prostu zajęta byłam gotowaniem się w skwarze i upale.
Przy okazji powróciły do mnie dawne wspomnienia. Kolonii, obozów, wczasów z rodzicami i dziadkami. Wczasy w ośrodkach zakładowych, czy kolonie zawsze miały swój urok. Śniadania, gdzie na talerzyku leżały plasterki sera i kosteczki masła. Zupy mleczne, kawa zbożowa. Pamiętam bieganie z dzbankiem po dolewkę i te fajne kubki z paseczkiem i napisem "Społem". Bułki zawsze świeże na śniadanie i lekko przechodzone na kolację. Nie zawsze wiadomo było, co na tą kolację będzie, więc czekało się niecierpliwie, czy może coś na słodko, czy kiełbasa z cebulką...
Zastawa sentymentalna
- fotka z netu

Po kolacji zabawy dla dzieciaków, konkursy - mam jeszcze zdjęcia z występów (raz nie chciałam oddać mikrofonu i zejść ze sceny). A te nasze miłości obozowe... ech. A przyjaźnie. Dzięki zimowiskom - chyba ostatnim na jakich byłam - zyskałam wspaniała przyjaciółkę. Zżyłyśmy się ze sobą, jak siostry. I mimo, że obecnie mieszka tysiące kilometrów ode mnie - cały czas się przyjaźnimy.
Pamiętam, ze każdy wyjazd okupiony był bólem brzucha i zdenerwowaniem. Ja zawsze taki dzikus byłam (przynajmniej na początku) i bardzo się denerwowałam nowym miejscem, nowymi ludźmi. Potem - było już z górki.
Patrząc na tamte czasy z perspektywy dorosłej osoby myślę, jak fajnie było mieć wszystko zorganizowane i podstawione wprost pod nos :) Ludzie też byli tacy jacyś bardziej "społeczni". Rodzice, czy dziadkowie zawsze zawierali znajomości z innymi posiadaczami narybku. Jeździliśmy na wypożyczanych rowerach, robiliśmy łódki z kory (mój kuzyn to całe żaglowce - chociaż myślę, że to były bardziej żaglowce wuja), a kiedy padało zawzięcie rysowaliśmy.
Do dziś wspominam wyprawy na małą stacyjkę kolejową, gdzie mój brat-kuzyn z rozdziawioną paszczą oglądał przejeżdżające pociągi - towarowe najlepsze, bo najdłuższe - a potem wisiał razem ze mną na szybie jedynego w okolicy kiosku, gdzie zawsze było coś fajnego do "babciu, a kup mi".

Teraz, gdy odwiedzam tamte miejsca żal mi trochę tych chwil z dzieciństwa. Stacyjka - już bez drewnianej poczekalni i kiosku. Zaśmiecona, zaniedbana. Na teren ośrodka wczasowego wejść nie można, bo ochroniarze gonią. Las jakoś się skurczył a ścieżki skróciły. Trzeba widocznie poszukać nowego miejsca. Takiego mniej rozdeptanego - do poznawania od nowa.

P.S. a kawę zbożową "Inka" kupiłam sobie ostatnio i pijam.

wtorek, 13 lipca 2010

Rowerowo

Zaczęło się od poszukiwania licznika, który został wcześniej zdjęty w celu zakupienia baterii. Teraz - bardzo dobrze schowany - czekał na odnalezienie. Pół mieszkania zostało przekopane z efektem marnym. W związku z tym Mąż poszedł do pobliskiego sklepu rowerowego w celu "zorientowania się" co tam mają i ewentualnie nabycia owego niezbędnego elementu roweru. Bo muszę tu nadmienić, że Mąż nie wsiadłby na rower bez licznika. Taki rower jest bezużyteczny wręcz. No bo jak tu kontrolować statystyki? Jeśli nie wiadomo ile jest przejechanych kilometrów i z jaką prędkością (średnią oraz maksymalną) - jeżdżenie jest po prostu bezcelowe ;) Śmiać się mogłam tylko, że nie może sobie mój drogi Mąż zrobić zrzutu ekranu, coby wysłać zaraz któremuś koledze do wiadomości. I przestałam się śmiać w tą właśnie sobotę, kiedy wrócił z nowym licznikiem pokazującym te wszystkie średnie, maksymalne i sumy (wielkimi pięknymi cyframi), posiadającym adapter do kompa, przez który może swoje życiowe rekordy wrzucać na dysk twardy. Ucieszyło mnie jednak, że nie jest to licznik za 4000 PLN z pulsometrem, barometrem, lunetą i lewatywą. Na to nas nie stać.

My w roku 2009
Zaraz po zamontowaniu i zaprogramowaniu licznika Mąż wykazał sie natychmiastową chęcią wyjścia na rower. Z nieba żar - 33 stopnie w cieniu, ja od dwóch tygodni bezskutecznie stękająca o jeżdżeniu i tu nagle: cud! Poskromiłam samobójcze zapędy Męża do pedałowania w świat w tym diabelnym skwarze. Wyszliśmy dopiero przed 19:00. Przejażdżka była super. Oczywiście wyniki - jak na statsiarza przystało - musiały być odpowiednie. Gdy tylko okazało się, że dojeżdżając do domu mamy 28 km na liczniku musieliśmy "dokręcić" do 30 robiąc kółko po osiedlu.
Ogólnie - sobota była dniem przełomu, w niedzielę padł rekord pocenia a wczoraj rekord średniej prędkości na odcinku kilku kilometrów, ponieważ goniły nas gzy. Skubane grzały za nami nawet przy 24km/h. "W trzy dni zrobiliśmy tyle kilometrów, ile powinniśmy robić w jeden dzień"- to podsumowanie Męża. Noo - chciałabym tak, tylko nic innego bym nie robiła, tylko rowerowała pół dnia. Ale w końcu to on - nie ja - robił za czasów szkolnych 15 tys. kilometrów rocznie.

piątek, 9 lipca 2010

Lato w mieście

Dzisiaj z racji załatwiania formalności urzędowych pojechałam do miasta wojewódzkiego. Temperatury lekko nieludzkie. Zachciało mi się fotografować, ale aparat - nie dość, że leciwy kompakt to jeszcze został w domu. Odkryłam jednak, że komórka z racji specyficzności oprogramowania (dziadowskiego i powolnego) robi nieziemskie zdjęcia.

Porażający murek - jak drugie słońce

Upał spalał a chodnik rozpływał się pod nogami
Gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie
Nie dójdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie...

środa, 7 lipca 2010

Wszystkiego po trochu

Skończmy już z tym drzewem. W sensie denerwowania się. Moja sąsiadka - przemiła, starsza pani lat 82 poradziła mi, żebym dała sobie spokój, bo te nerwy to w zasadzie tylko mi samej szkodzą. I ma rację. Na moje słowa "ale jak mam się nie denerwować, kiedy co wyjdę na balkon to widzę te kikuty?" stwierdziła: "to niech pani nie wychodzi na balkon". Dobra jest, nie?
A teraz obrazkowo:
od mojego Męża dostałam pięknego storczyka...

...w kolorze magenta :)

wybraliśmy się na spacer

pod szkołą natknęliśmy się na kawki, które wygrzewały się w słońcu;
robiły to w dosyć ciekawy sposób - stały nieruchomo z rozdziawionymi dziobami tyłem do słońca, przodem do ściany

dotarliśmy do parku, gdzie obowiązkowo obejrzeliśmy dziuplę, w której ostatnio widzieliśmy dwa dzięcioły średnie

na słońcu skrzydełka rozkładał piękny motyl

a w krzakach siedział jeż - dosyć niewyraźny

wychodząc z parku zaintrygował nas głośny, przecudny śpiew jakiegoś ptaszka - zaczęliśmy więc rozglądać się i szpiegunować, gdzie ów śpiewak siedzi. Znaleźliśmy maleństwo, nagraliśmy nawet! To rudzik tak cudnie śpiewał. Oczywiście nie sam - koledzy odśpiewywali z głębi parku...

po drodze do domu spotkaliśmy odpoczywającą sierpówkę - podziwiam ten balans na przewodzie :)
I to na tyle z różności z tygodnia. Teraz siedzę, maluję - fazę mam straszliwą, trochę sobie stękam na kręgosłup, ale i tak jest fajnie :))