sobota, 16 stycznia 2010

Myślenie źle robi

Czytam dzisiaj różne ciekawostki w necie (nie pudelek- nie, nie) i ciśnienie mi wzrasta. Wyglądam za okno - jeszcze gorzej. Mam ochotę wybiec z domu, złapać pierwszego lepszego człowieka i potrząsać nim aż usłyszę, że cokolwiek mu we łbie grzechocze.

Czytam, że oto w rodzinnym moim mieście wycina się w pień mirabelki na osiedlach, bo są groźne (można się pośliznąć na owocu). Przy okazji wycina się i inne drzewa z powodów mi nie znanych. Patrzę, na jarzębinę za oknem obciętą do połowy ponad tydzień temu. Nawet Mąż już zauważa radosną twórczość "speców" od cięcia w centrum miasta i opowiada mi o tym, jak drzewa zostały tam oberżnięte pod linijkę.
Dalej czytam o tym, jak ludzie szkodzą ptakom, bo je dokarmiają. Artykuł pisany chyba przez dziecko z podstawówki. Potem znów wyglądam przez okno, a tam fachman ze spółdzielni kuje i strąca z dachów zamarznięte bryły śniegu i sople - wprost na balkony. Mój karmnik przeżył atak brylska, którego raczej nie przeżyłby człowiek. A śnieg ten przecież tydzień temu można było zgarnąć łopatą - lekki był i niezlepiony.

To jest jakaś paranoja - ludzi myślenie najzwyczajniej boli. O myśleniu w kategoriach konsekwencji tego, co robią - nie wspomnę. Agrrrrrhhhh!

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Zimne nóżki

Dzisiaj ja - kura domowa - podjęłam wyzwanie i wybyłam z domu zmierzyć się z ZIMĄ. Nie, żebym nie mierzyła się z nią w sobotę, kiedy dwadzieścia minut wyrzucałam z balkonu śnieg sięgający mi ponad kolana, albo w piątek, kiedy uchylone okno obrosło lodem. Na balkonie użyłam szufelki a do okna suszarki żeby odłupać dwucentymetrową warstwę zamarzniętej wody. Dzisiaj jednak odbyło się starcie bezpośrednie - ja kontra śnieżna apokalipsa. Misja: dotarcie do ZUSu, przemieszczenie do babci, przejazd do mamy, podskoczenie do Kochania, powrót razem do domu. Bez samochodu. Ino transport publiczny.



Do momentu "przejazd do mamy" byłam górą - tylko jedna fontanna brei spod kół lądująca na mnie i osiem minut kukania (a raczej gdakania) na przystanku w oczekiwaniu na tramwaj zaburzyły nieco moje bezwzględne prowadzenie. Nadal byłam górą. Potem zrobiło się ciężej. Pod nogi ZIMA rzuciła mi zaspy. W najmniej oczekiwanym miejscu - samym środku miasta. Wysłała pługi spychające tony rozjechanego śniegu z ulicy na przejścia dla pieszych (i chyba tylko na przejścia). Buty natomiast poszczuła mi solą, która żarła je w locie. Brnęłam dalej. Rozejrzałam się dookoła: inni też brnęli. W mojej głowie rozbrzmiała muzyka do sceny brnięcia w zaspach (druga połowa szczególnie - ta z przytupem):
Niestety, wieczorem sytuacja odwróciła się na moją niekorzyść. Etap: "mama - podskoczenie do Kochania" został przez ZIMĘ sabotowany! To było świńskie zagranie poniżej pasa - a nawet kostek. Zostałam uwięziona na przystanku, na mrozie, poprzez podstępną anihilację trzech kolejnych autobusów. Czterdzieści minut zamrażania moich stóp miało prawdopodobnie uniemożliwić mi poruszanie się - a tym samym tryumf ZIMY. Ale nieeeee - tak się wkurrrr...czyłam że mnie para z usz pojszła.  I nie skasowałam biletu w tym czwartym autobusie. Do Kochania dotarłam. Ostatni etap do domu odbyłam z Mężem bez problemów. Nigdzie więcej nie czekałam, nie marzłam. ZIMA może się wypchać sianem - spowodowała u mnie jedynie zimne nóżki, które teraz już są gorące. Hmmm... tak sobie myślę - a może jakiś rosołek sobie walnąć jeszcze? Tylko czy to nie będzie kanibalizm??? ;)

niedziela, 3 stycznia 2010

Słońce na talerzu (z twardymi grudkami)

Po kilkunastu dniach czytania i oglądania książki o różnorakich formach pichcenia cudownych potraw złamałam się i sięgnęłam wgłąb zamrażalnika. Wydobyłam zeń przedostatnią porcję mrożonej dyni i ugotowałam zupę. Zupę mojego dzieciństwa - dyniową z mlekiem i zacierkami. Przecudownie pachnącą, o słonecznym kolorze. Wsunęliśmy z moim Kochaniem po misce tej przepysznej, słonecznej rozpusty na późne śniadanie. Niebo w gębie! Trochę tej boskości wsunęłam również na kolację, przezornie zostawiając odrobinę na jutrzejszy poranek. Bo dyniową to ja mogę jeść na okrągło... Zrobiłam nawet zdjęcie, które moja Druga Połowa skrytykowała mówiąc: - ale tu nie widać tego, co najsmaczniejsze - tych twardych grudek.
To znaczy, że zacierki udały się. Zrobiłam ich więcej i schowałam do zamrażalnika.


piątek, 1 stycznia 2010

Pierwszy dzień 2010

Minął Sylwester, jak i cały 2009 rok. Robiąc mały bilans sama sobie życzę, aby obecny nie obfitował w takie atrakcje, jak poprzedni. Niech po prostu będzie spokojnie. Może być nawet trochę leniwie. Tak, jak dziś.
Żadnych bezroboci, urzędów, opóźnionych pociągów, rozbitych samochodów, odwoływanych rehabilitacji,  kolejek do lekarza. Żadnych dramatów rodzinnych. Pod tymi względami obecny rok ma być nieinteresujący i nudny.
Chciałabym, żeby święta w tym roku były udane. Lato ciepłe i słoneczne, a ludzie szczęśliwi.


A czym powitał mnie 2010 rok? Dzisiaj pierwszy raz do karmnika na moim balkonie zawitały szpaki. Dzwońce - w ilości co najmniej dwudziestu - rozrabiały na całego. A ja mogłam się gapić na nie i cieszyć, że po prostu są. Proste życie to najfajniejsza sprawa, jakiej mogę sobie życzyć!