Przerwa mi się zrobiła z wpisami i ogromne zaległości w czytaniu koleżanek "po fachu" - drogich blogowiczek. Powodem był mój weekendowy wyjazd, który - jak to każdy wyjazd - wyłącza mnie z użycia na jego czas + trzy dni przed i trzy dni po. Bo trzeba zaplanować, spakować, pozałatwiać, zakupić wszystko, co jest potrzebne na wyprawę a potem, po powrocie, trzeba wypakować, znów załatwiać, wyprać ciuchy i zakupić produkty, których nie ma w lodówce z racji skonsumowania przez pozostającego w domu Męża.
Wyjazd na jaki się wybrałam to trzy dni w przeuroczym miejscu - Łucznicy. Nie będę opisywać tutaj ze szczegółami tego co tam robiłam, umieszczę to na blogu pracowni - Artefaktorii, a tu opiszę wrażenia osobiste, wyjazdowe.
Pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy to wniosek, że za mało wyjeżdżam. Fakt - jestem domatorką i nigdzie nie jest mi lepiej niż w domu, aleee... No właśnie. Moje wyjazdy - im jestem starsza, tym są rzadsze. Były kiedyś kolonie, zimowiska, wczasy z rodzicami, dziadkami... a teraz - człowieku martw się sam i kombinuj :) Wykombinowałam sobie zatem połaczenie przyjemnego z pożytecznymi wybrałam się do ośrodka - wyżej wymienionego - w Łucznicy. I co? No ano - to, co najpiękniejsze na wyjeździe...
Śniadanie, obiad i kolacja - bez otwierania lodówki i mieszania w garnkach. Pyszne, domowe jedzenie włącznie z możliwością skosztowania chleba własnego wypieku (nie musiałam go piec ja - hurraaa!). I te obiady gotowane na piecu opalanym drewnem - rispekt dla pań kucharek!
Brak dylematów, co na siebie włożyć, bo ciuchów na trzy dni nie ma zbyt wiele do wyboru.
Nowi znajomi i starzy znajomi (jedna taka, co tu zagląda i się wpisuje - Aleksandrocholik - co to się za nią stęskniłam i mogłam wreszcie pobyć te trzy dni w jej towarzystwie nadrabiając zaległości ;) ).
Las, park, co w nim liście opadły, ale nadal przepiękny.
Dłuugie wieczory przy winku, ciasteczkach i babskich ploteczkach na żywo (tu też mamy babskie ploteczki, ale mniej na żywo).
Brak dylematów, co na siebie włożyć, bo ciuchów na trzy dni nie ma zbyt wiele do wyboru.
Nowi znajomi i starzy znajomi (jedna taka, co tu zagląda i się wpisuje - Aleksandrocholik - co to się za nią stęskniłam i mogłam wreszcie pobyć te trzy dni w jej towarzystwie nadrabiając zaległości ;) ).
Las, park, co w nim liście opadły, ale nadal przepiękny.
Dłuugie wieczory przy winku, ciasteczkach i babskich ploteczkach na żywo (tu też mamy babskie ploteczki, ale mniej na żywo).
Każdego dnia uczyłam się i odpoczywałam - nie musiałam myśleć o praniu, gotowaniu i innych zajęciach. Minus taki, że za Mężem tęskniłam, bo my takie nierozłączki. Ale on w końcu mógł sobie pobyć sam i nikt go od komputera przez te trzy dni nie odciągał. Teraz za to musiał kupić sobie krople do oczu (że niby w pracy mu tak suche oko dokucza, hehe).
Wracając, Warszawa - jak zwykle - powitała nas (mnie i koleżankę) pogodą pod zdechłym Azorkiem. Tam jak nie wieje, to zimno i deszcz pada. Nie to jednak było istotne. W przerwie między jednym a drugim pociągiem zaplanowałam wizytę na otwarciu pewnego zacnego miejsca oraz umówiłam się z koleżanką Anullą, co było najważniejszym punktem programu. Spotkanie zapoznawcze - mimo iż krótkie z racji rozjazdów - mogę zaliczyć do wielkiego sukcesu. Żadna z nas nie okazała się podejrzanym brodatym facetem/kobietą po sześćdziesiątce łypiącym jak tu wydłubać nerkę potencjalnej ofierze. Do domów rozjechałyśmy się z pełnym kompletem narządów wewnętrznych. I pełne wrażeń rzecz jasna. Już umówiłyśmy się na dłuższe spotkanie - termin do uzgodnienia - bo mało nam!
Perspektywa częstszych wyjazdów zaczyna być zatem bardziej namacalna. I jeśli nawet będzie to Warszawa to żadna pogoda mi nie straszna. Byle ciepłe miejsce do siedzenia było. Podstawa to dobre towarzystwo.
Kuro Kochana,
OdpowiedzUsuńtakie wyrwanie się z domu na dni kilka, połączone w dodatku z fajnymi zajęciami i wspaniałym towarzystwem, a jeszcze w dodatku z wiktem i opierunkiem, no to jest to, co tygrysy lubią najbardziej!
I ja się bardzo, ale to bardaaardzo cieszę z możliwości naszego spotkania "w realu"! :D Szkoda tylko, że krótko, tak krótko... No ale wiesz, mówisz i masz, spotykamy się znowu!
Superasko, że odpoczełas i pomyslałaś o swoich przyjemnościach.
OdpowiedzUsuńJa jakos po latach wychodzenia z domu i traktowaniu go jako zło koniecznie-tu na wygnaniu jestem totalnie domowa.
O wiedziałam, że będziesz pisać. Zdjęcia wyszły Ci fantastycznie. Ja oczywiście też zdam relację ze swojej wersji wydarzeń, ale tak naprawdę, to podpisuje się pod wszystkim co napisałaś. Nie dość, że czas z Tobą spędzony, to jeszcze twórczo, to jeszcze towarzysko, to jeszcze relaksująco i poznawczo. Pozdrawiam serdecznie świeżo poznaną Anullę:)
OdpowiedzUsuńJa mam odwrotnie, pisklę odchowane więc latam sobie jeszcze szybciej i dalej niż normalnie. Druga młodość? Jak zwał tak zwał - dobrze mi z tym ;)
OdpowiedzUsuńEch pieknie :))) ciesze sie, ze cos nowego zaczynasz :))buzka kochana :***
OdpowiedzUsuńAnullo - wyrwę się z moim nawet, tylko niech chłopina dostanie wolny dzień jaki.
OdpowiedzUsuńHannah - mam wrażenie, że to tak etapami się zmienia - Beatta na przykład odbija sobie i fruwa tu i tam.
Beatto - to ja muszę poczekać. Ale sama i tak się na dłużej nie ruszę. Z Mężem to i na koniec świata.
Zaczynam Majlook Kochana. A jak dobrze pójdzie to i może co z tego będzie.
Kuro,
OdpowiedzUsuńazaliż myśl i nadciągaj!
Olu, i ja również Cię gorąco pozdrawiam :D
No fakt, ze wpisami to nie szalejesz ;-)
OdpowiedzUsuńKrogulcu - za dużo wszystkiego mam na głowie. Ale się staram :)
OdpowiedzUsuń