Wracam na łono bloga. Bo łon (blog ten) po prostu wymarły i smutny. Zapomniany, jak śnieg zeszłoroczny. Wszystko przez zbyt ciekawe czasy w jakich żyjemy. Dopadło i Kurę, której skrobanie pazurem ustało. Nawet to do gazety. Proza życia - dorwała Kura robotę polegająca na rozwiązywaniu energetycznych zawiłości graficznych (nie wnikajmy za bardzo). Płacone od godziny, więc siedzi godzinami i pada na pysk po powrocie. Monitora oglądać nie chce - wszędzie bowiem widzi kółka, kwadraty i poplątane linie. Teraz zwykła gra w kółko i krzyżyk zdaje się być dla Kury wyrafinowaną formą schematu stacji energetycznej. Kur za to, zwany umownie Mężem, baruje się od pół roku z rekrutacją, która przybrała ostatnimi czasy na sile. Dzięki temu dane mi, Kurze, było zwiedzić piękne miasto Wrocław. Słońce dopisało i w sobotę udało się nam troszkę pospacerować. Udało się również zabłądzić, dzięki czemu spacer zakończył się czołganiem do headquater gdzieśmy padli. Ja prawie zniosłam jajo (niemal oczywista sprawa), bo był to mój pierwszy dzień w nowych butach. Nogi płonęły mi żywym ogniem przez dwa dni i mam wrażenie że jeszcze nie do końca przestały. Mimo wszystko wrzucam Wam jesienną fotkę z Wrocka, do którego mam zamiar wrócić. Howgh! A może raczej: Kukurykgh!
Wrocławska katedra, Ostrów Tumski |